Mały Jaś spokojnie śpi w swoim pięknie rzeźbionym łóżeczku. Owinięty w pastelowy, niebieski becik, co jakiś czas tylko leciutko porusza malutką, ale pulchną rączką. Jego starsza siostra biega po ogrodzie w różowiutkiej koszulce z napisem „córeczka tatusia”. Istna sielanka. Z pewnością są wielką radością dla rodziców. Dzieciakom również nic więcej do szczęścia nie trzeba. Ale myślicie, że zawsze tak było? Jak wyglądałoby ich życie, jeśli urodziliby się 30, 50, 150 lat temu?
Gdyby mały Jaś urodził się bardzo dawno temu w jaskini być może… pożarłyby go wilki. Oczywiście jest to dobitne stwierdzenie, ale tak w najlepszy sposób można dostrzec, jak bardzo przez wieki zmieniło się podejście ludzi do narodzin. W końcu są one jednym z najważniejszych momentów w życiu każdego człowieka. O ile nie najważniejszym – w końcu każdy się urodził. Ale dziecko, jak to dziecko, czy to w jaskini, czy w mrocznych wiekach średniowiecza, zawsze potrzebowało opieki. Tyle, że dawniej udawało się przeżyć tylko najsilniejszym, ponieważ choroby i zło czaiły się wokół. Wiele porodów kończyło się tragicznie. Oczywiście z różnych powodów – złych warunków higienicznych, czy gorączki popołogowej. Radość po narodzeniu zdrowego dziecka była wówczas zapewne jeszcze większa niż dziś.
Zdrowa matka i noworodek to w dawnych czasach nie tak częsty widok. Dlatego gdy komuś dzieci umierały, nie było czasu na rozpacz, bo w domu czekało kilkoro innych, którymi trzeba się było zająć. W takim przypadku „szukano” podczas narodzin wpływu metafizycznego. Ewentualnie dlaczego by nie zwrócić się o pomoc do sił nadprzyrodzonych, tak na zapas? Z tego głównie powodu narodzinom od dawien dawna towarzyszyły różne przesądy. Bo dlaczego nie „zrzucić” winy za chorobę, na jakieś mało ważne zdarzenie? Więc gdyby mama Jasia żyła w średniowieczu w okresie ciąży nie mogłaby jeść zajęczego mięsa, bo dziecko urodziłoby się bojaźliwe i miałoby wyłupiaste oczy. Natomiast zjedzenie kaczki miało rzekomo powodować u małego człowieczka „kaczy chód”. Oczywiście jeżeli w ogóle przeżyłby poród, ponieważ śmiertelność noworodków była w tamtych czasach, jak wspomniałam, przeogromna.
Dawniej na wszystko dało się znaleźć odpowiednie wytłumaczenie. Przez lata niewiele się zmieniło w kwestii rad dla kobiet oczekujących potomstwa. Nasze prababcie i babcie również kierowały się różnorakimi przepowiedniami.O wielu wierzeniach pamięta się jeszcze do dzisiaj, szczególnie na wsi. I tutaj kolejny raz powtarza się motyw zająca, którego dotykanie miało sprawić, że dziecko urodzi się z zajęczą wargą. Nie wolno było także spoglądać przez dziurkę od klucza, gdyż groziło to zezem potomka. Pewna urocza starsza pani zdradziła mi, że „nie spoziera się przez okno, jak się jest brzuchatym, bo dziecko będzie kaprawe!” Nawet dla niechlujstwa dziecka znajdzie się odpowiednie wytłumaczenie – matka musiała wdepnąć w końskie łajno.
Zdarzało się też, że dobór odpowiednich rodziców chrzestnych był ogromnym wyzwaniem. Wszak istniało przekonanie, że dziecko będzie dziedziczyło cechy charakteru, a nawet wygląd i mądrość kumów. Co prawda wątpię, żeby moi rodzice kierowali się tym przesądem, ale zarazem muszę stwierdzić, że tkwi w tym ziarno prawdy, bo ja sama mam wiele wspólnego z matką chrzestną.
Moja mama zaś została dawno temu ostrzeżona, żeby, jeśli przestraszy się ognia, nie dotykała żadnej części swojego ciała, bo inaczej w tym miejscu będę miała spore znamię. Niedawno zauważyłam, że sąsiadka przywiązała do wózka swojego małego wnuczka czerwoną nitkę. Jak mi wyjaśniła, odpycha ona uroki i „złe oko” ludzkie. Niestety trudno mi stwierdzić, ile w tym prawdy, ale skoro dzięki kawałkowi sznurka poczuła się pewniej, to dlaczego by nie? Z drugiej strony ciekawe, ile metrów czerwonej wstążki trzeba powiesić w wózku, żeby skutecznie odpędzić każde nieszczęście.
Oczywiście zmiany zaszły także w samym przyjmowaniu na świat dziecka. Obecnie każda mama ma zapewnioną opiekę lekarską, w razie jakichkolwiek problemów wystarczy zadzwonić po karetkę, która z reguły dojeżdża w każde miejsce. Potem już tylko poród w sterylnych warunkach, wypis i odjazd do ciepłego domu. Kiedyś nie zawsze było tak łatwo. Cofnijmy się w czasie o 50 lat – styczeń, sam środek zimy. Od strony Żołyni do wsi po piaskowej wtedy jeszcze drodze wjeżdża czarnej maści koń. Jest zaprzężony do pięknych, drewnianych sań. W sankach siedzi kobieta z zawiniątkiem. To moja babcia, a na rękach trzyma swojego syna, a mojego tatę. Doszło do tego, ponieważ jeden z niewielu samochodów we wsi (nie wykluczam, że jedyny) nie mógł dojechać, gdyż wtedy jeszcze istniały u nas zimy. A jakoś trzeba sobie było radzić.
Z kolei jeszcze jakieś 30 lat temu niedaleko mojego domu urodziła się dziewczynka. Jak na małą wioskę przystało, znajdował się tutaj w tamtych czasach tylko jeden telefon umieszczony w szkole. Szczęśliwy tatuś popędził co sił, by zadzwonić po pomoc. A że droga do ich miejsca zamieszkania była podmokła, przyszła mama postanowiła przejść dystans dzielący ją od domu do asfaltu. Oczywiście, jak można się domyślić – nie zdążyła.
Urocza starsza pani wspomniana już wcześniej opowiedziała również, jak to rodziła swoją córkę. Wyszła w pole, aby podsiewać ziemniaki. I już nie wróciła, ponieważ „polami poleciała na Medynię na autobus, bo rodzić zaczęła!”. Ale ogólnie to „dawniej były babki ,co jeździły do tych, co są w ciąży i je nadzorowały, a potem chłop babę hyc na rower i do Sokołowa”.
W innej historii, którą zasłyszałam: kobieta urodziła dosłownie „w polu”. Jej syn wybrał sobie mało odpowiednią porę na przyjście na świat – czas żniw. Jak być może wiadomo, był to bardzo ważny okres na wsi. Więc ona urodziła, maluchem zaopiekowało się rodzeństwo, a matka po chwili poszła dalej pracować, żeby mieć później czym wyżywić swoje dzieci.
Zarówno takich historii, jak i przesądów, jest mnóstwo. Zaczynając od tych, które być może wydają się śmieszne, przez te, które mogą odrobinę szokować w dzisiejszych czasach, aż po te, które będą traktowane jako tragiczne niezależnie od czasu, w jakim się wydarzyły.