„Zjawa” w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu to film, w którym pokładane były duże nadzieje. 12 nominacji do Oscara, szum wokół premiery, znakomita obsada, historia z potencjałem, to wszystko, co ten film posiadał w zapowiedziach. Czy spełnił pokładane w nim nadzieje? Czy tak duża liczba nominacji nie jest przypadkowa? Odpowiedź nie jest jednoznaczna.
Historia przedstawiona w filmie oparta jest na fabule książki „Zjawa” M. Punke. Co ciekawe, to, co widzimy na ekranie wydarzyło się kiedyś naprawdę. Hugh Glass, John Fitzgerald czy Jim Bidger to postacie historyczne. W 1823 Hugh Glass wziął udział w łowieckiej wyprawie w górę rzeki Missouri. Oddaliwszy się jednak od grupy, wraz z dwójką traperów został zaatakowany przez niedźwiedzicę grizzly. Mimo iż wynik takiego starcia może być tylko jeden, myśliwemu udało się zabić bestię i cudem ujść z życiem. Jednak jego stan był opłakany, bliski śmierci. Gdy dowódca wyprawy zobaczył Glassa, zadecydował, żeby dwójka jego towarzyszy została przy nim do końca. Tamci porzucili rozkaz i zakopali trapera żywcem. Temu cudem udało się wydostać i rozpoczął morderczą wędrówkę do najbliższego fortu z jednym celem – zemstą.
To tylko ogólny zarys tego, co możemy obejrzeć na ekranie. Zarówno autor książki, jak i scenarzyści, zmienili część wydarzeń, dlatego też włączony zostaje wątek Indian, dodana została też postać syna Hugh, która spełni znaczącą rolę w filmie. Sam Glass jest zgoła inny od pierwowzoru. Takie posunięcie wydaje się rozsądne, historia z 1823 roku zostaje w ten sposób zdecydowanie bardziej „filmowa”. Jednak fabuła nie jest proporcjonalna do długości filmu. Obraz trwający 2,5 godziny, posiadający tak jednowątkowy scenariusz powoduje, że od pewnego momentu traci się przyjemność z oglądania. O ile początek to wciągająca, wartka akcja, to z kolejnymi minutami opowieść zdecydowanie zwalnia tempo. Przez większość filmu widzimy walkę Glassa z samym sobą oraz przeciwnościami losu. Odskoczniami od głównego wątku są fragmenty, w których poznajemy losy towarzyszy Hugh, w pewnym stopniu zarysowany zostaje społeczny krajobraz Ameryki I połowy XIX wieku, czy plemiona Indian, które walczą o zagrabiony (w ich mniemaniu) kraj.
Jeżeli poruszamy wątek gry aktorskiej, to przede wszystkim bierzemy pod uwagę duet: DiCaprio – Hardy. Obydwaj grają na światowym poziomie. Jednemu współczujemy, utożsamiamy się z jego cierpieniem, postać drugiego próbujemy zrozumieć, by w końcu znienawidzić. Obrazem tym udowadniają, że są bezapelacyjnie w czołówce aktorów na świecie.
Na uwagę zasługują warunki, w jakich film był kręcony – Iñárritu zrezygnował z wielu udogodnień po to, żeby aktorzy lepiej wczuli się w grane przez siebie role. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Leonardo DiCaprio, jego rola wymagała naprawdę ogromnego poświęcenia. Ukłony. Jednak odniosłem wrażenie, że liczba kłód rzucanych pod nogi postaci przez niego granej jest zbyt duża, aż chce się powiedzieć „wystarczy”. Z bohaterów drugoplanowych na wyróżnienie zasługuje Domhall Gleeson w roli Kapitana Andrew Henry’ego – bardzo dobrze gra on „ostatniego sprawiedliwego”. Pozostałe postacie zagrane są na przyzwoitym poziomie, choć przyznać trzeba, że to role niezbyt wymagające.
Najmocniejszym elementem filmu jest strona techniczna. Jest po prostu piękny. Oglądanie go na kinowym ekranie powoduje wspaniałe wrażenia wizualne. Zdecydowanie wiodą tu prym obrazy walki, w efekcie niejako sami uczestniczymy w historii przedstawionej na ekranie. Każdy kadr jest dopieszczony, najmniejszy szczegół jest dopięty na ostatni guzik. Sceny krajobrazowe, pełne patosu również są zachwycające, jednak istnieje jeden mankament – jest ich po prostu za dużo. Do pewnego momentu „chłonie” się je, jednak później stają się niestety bezbarwne. Na takie odczucie wpływ ma jednowątkowa fabuła, gdyby była bardziej rozbudowana, sceny te mogłyby być momentem do pewnego rodzaju przemyśleń, odetchnięcia lub po prostu cieszyłyby oko. Niestety ma się wrażenie że zostały one wrzucone „na siłę” albo – tak jak w moim odczuciu – wynikają z fascynacji twórców własnym dziełem. Tak czy inaczej, czapki głów dla operatora Emmanuela Lubezki, człowiek ten udowadnia, dlaczego wielu widzi w nim najlepszego obecnie autora zdjęć na świecie.
Reasumując, film ten jest tylko „dobry”. Wychodząc z kina nie mogłem powiedzieć, że czułem się zawiedziony, ale równocześnie nie byłem też zachwycony czy podekscytowany. Film ten posiadał ogromny potencjał, sądzę, że został on jednak niewykorzystany. Można zauważyć różnicę między tym, co stworzył operator, a tym, co stworzyli scenarzyści, w efekcie czego otrzymujemy wizualny majstersztyk, z którym fabuła nie idzie w parze.