Animacji pochodzących ze studia Walta Disneya raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Kto nie zna skrzeczącego kaczora Donalda, przygód biednego jelonka Bambi, czy też Króla Lwa? Wychowują się na nich kolejne pokolenia najmłodszych, chociaż – co tu ukrywać – przyciągają one także dorosłych, więc nie na darmo zasługują na miano filmów dla całej rodziny.
Widziałam wiele animacji Disneya i choć nie zawsze mogę podchodzić do nich całkiem bezkrytycznie, to jednak przyznaję, że oglądałam je z wielką przyjemnością. Jedną z tych, które wspominam bardzo dobrze jest historia „Mulan” z 1998 r. w reżyserii Bancrofta i Cooka zachwycająca mnie w dzieciństwie. Więc ostatnio, gdy tylko ujrzałam w telewizji znany tytuł, nie wahałam się ani chwili, chcąc zobaczyć, czy coś się w tej kwestii zmieniło. I jak usiadłam, tak przepadłam w bajkowym świecie Dalekiego Wschodu, tłumacząc sobie, że wcale nie jestem na niego zbyt „stara”. Wręcz przeciwnie – dopiero teraz byłam w stanie wychwycić wszelkie „żarty i żarciki”, na które jako dziecko raczej nie zwracałam uwagi.
Fabuła koncentruje się się wokół losów dzielnej dziewczyny, niezbyt pasującej do społeczeństwa, surowego i przywiązującego wielką wagę do tradycji. Odkrywa ona, że jej schorowany ojciec zostanie powołany do wojska. Jest do tego zobowiązany jako jedyny mężczyzna w rodzinie. W tym czasie Mulan, która osiągnęła odpowiedni wiek do zamążpójścia niestety (albo i stety) zostaje odrzucona przez swatkę spośród kandydatek na żonę jako „za chuda, niedobra do rodzenia synów”, co ostatecznie zaważyło na jej decyzji. Ścina swe piękne włosy, przebiera się za mężczyznę i odjeżdża po kryjomu, aby dołączyć do armii cesarskiej i pomóc chronić kraj przed najazdem okrutnych Hunów. Nie wyrusza sama – towarzyszą jej wiernie mały smok Muszu i świerszcz Cri-Lee, który podobno ma przynosić szczęście. Obaj skradli moje serce. Szczególnie Muszu, który, jak sam o sobie mówi, jest smokiem „rozmiaru kieszonkowego”, ale nie ma na tym punkcie jakichkolwiek kompleksów. Co więcej ciągle upewnia się „czy już mówiłem, że jestem wielki i mocarny?”. Ewentualnie po kolejnym cudownym pomyśle zwraca się do siebie „o Muszu, ty geniuszu”. No i jak nie polubić takiego geniusza?
Nasza bohaterka trafia na szkolenie do grupki przezabawnych żołnierzy pod dowództwem przystojnego kapitana Shanga. Oczywiście przez cały czas strzegą jej wierni, mali towarzysze. Proces szkolenia obfituje w wiele zabawnych momentów, między innymi urzekającą piosenkę „Ta, za którą walczyć chcesz”. Oczywiście w tle cały czas przewija się postać pociesznego Muszu. Z czasem okazuje się, że wszystko nie jest tak proste, jakby się mogło wydawać, a Mulan będzie potrzebowała czegoś więcej niż dowcip „kieszonkowego smoka”, by pokonać wodza Hunów i przynieść rodzinie upragniony zaszczyt, a sobie samej spokój.
Animacja nawiązuje do starożytnej chińskiej legendy o Hua Mulan, która podobno w przebraniu mężczyzny służyła w wojsku. Co oczywiste, „Mulan” to zaledwie animacja, a więc nie wolno nastawiać się na stuprocentową wierność faktom, chińskim tradycjom, czy nawet ówczesnej rzeczywistości. To po prostu pełna humoru, momentami udramatyczniona fikcja, której nie należy brać na poważnie. No chyba, że pod kątem bardzo ładnego przesłania i jednej z finałowych scen, gdy… no właśnie, tego nie mogę zdradzić. W każdym razie bierze w niej udział sam cesarz. A z jego postaci, chociaż jest tylko wytworem rysowników, bije pewność siebie, wielki spokój i zaufanie względem czynów naszej Mulan. Będąc przy kwestii wyglądu postaci, nie mogę zapomnieć także o Shan Yu, wodzu Hunów, który działał na mnie niczym Buka z Muminków na dzieci – to postać, po ujrzeniu której człowiek cieszy, że jest ona tylko animacją. To bohater okropny i przerażający, a bezwzględność bije od niego, mimo że postać nie wypowiada słów. Pozostaje tylko pochwalić rysowników, że w obu podanych przykładach bardzo dobrze wykonali swoją robotę.
Bajkowa Mulan wyróżnia się spośród kobiecych postaci w bajkach tym, że nie czeka, jak inne Śpiące Królewny i Kopciuszki, w wielkiej wieży (czy w jej przypadku na ławeczce pod kwitnącym drzewem) na gotowego ją wybawić z opresji księcia, tylko bierze los rodziny i swój we własne ręce. Wykazuje się przy tym niebywałą inteligencją i sprytem. To chyba główny powód mojej sympatii do niej.
Dobra fabuła, bardzo dobra muzyka i jeszcze lepsza konstrukcja postaci sprawiły, że nawet po kilku latach od ostatniego seansu, gdy nie działają już na mnie tylko i wyłącznie same kolorowe obrazki, film Bancrofta i Cooka oglądało mi się świetnie.