… Moja babcia wspominała, że jej pierwsza pomarańcza w życiu była namiastką czegoś nieosiągalnego, ultra luksusową przyjemnością. Jedna pomarańcza została rozkrojona na cała rodzinę a trzeba przyznać, że rodzina mojej babci jest dość pokaźna. Siedmioro dzieci plus dwóch rodziców, dziewięć osób jedna pomarańcza …
Wstając rano po porannych rytuałach czas na śniadanie. Otwieramy lodówkę, a naszym oczom ukazuje się wszystko to, co uwielbiamy. Możemy swobodnie komponować posiłek ze wszystkich możliwych, zgromadzonych surowców. Nie miewamy problemów, że czegoś nie ma, że coś jest nieosiągalne lub tak rzadkie i niedostępne, że jeszcze nie mieliśmy okazji tego zakosztować. Dziś wchodząc do sklepu, możemy wybierać, przebierać i dokonywać wyborów, które zależne są tylko od pojemności naszego portfela. Choć i tak większość z nas może sobie pozwolić na niemal wszystkie produkty na sklepowych pułkach. Jest wygodnie, szybko i miło. Zupełnie inaczej niż kiedyś.
Żywienie i dostępność pożywienia ewoluowała na przestrzeni tych wszystkich minionych czasów. Kiedyś ludzie odżywiali się wyłącznie tym, co sami potrafili wyhodować czy zabić. Wszystko poszło do przodu, ku lepszemu ludzie rozwinęli swoje umiejętności rolnicze poprzez poznawanie świata, roślinności i pierwsze dostępne narzędzia, które znacznie ułatwiały życie. Pojawiły się również zwierzęta, które hodowane przez dłuższy czas nadawały się na ubój, a co za tym idzie, pojawiały się pierwsze mięsa. Lecz co zrobić z tak duża ilością mięsa, jeśli lodówki jeszcze nikt nie wymyślił?
Opowiadała mi o tym moja babcia, mimo że lodówki gdzieś już w świecie były to na polską wieś dotarły znacznie później. Dzień uboju był pewnym świętem. O całym wydarzeniu wiedziała sąsiadka za domem i ta przed domem i ta, która mieszka kilka domów dalej. Nie lada ważna sprawa. Celebracja wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Nie było mowy o humanitarnym zabijaniu ani o dzisiejszym sprzęcie, który umożliwia szybkie, wygodne i nadmiernie higieniczne rozprawienie się z taką ilością mięsa. Ludzie byli kreatywni, zupełnie inaczej niż teraz. Wymyślali coraz to nowsze i lepsze patenty by mięso, było smaczniejsze, lepsze, ale równocześnie mogło wytrwać świeże znacznie dłużej.
Znowu powrócę do lodówki. Lodówek nie było, ale to nie stanowiło najmniejszego problemu do przechowywania produktów. Ludzie tacy jak moja babcia sprytnie wymyślili, że w ziemi jest znacznie niższa temperatura niż na lądzie, gdzie zwykli żyć każdego dnia. Zatem kopano głęboką dziurę, która wykładano deskami, zabezpieczając dogłębnie szczeliny sianem bądź słomą. W takim właśnie miejscu mogło pozostać ich mięso.
Sprytniejsi wiedzieli również, że sól to najprostszy i jak na tamte czasy najbardziej dostępny konserwant żywności. Zatem po uboju i szlachetnym podzieleniu mięsa można było je zatopić w soli, która konserwowała mięso na bardzo długo. Spryt i kreatywność a przede wszystkim wiedza, która przekazywana była i jest nadal z pokolenia na pokolenie.
Dziś pójdziemy do sklepu i wybierzemy sobie tylny kawałek świnki o wadze 20 dag, a następnie wybierzemy to najładniejsze skrzydełko z indyka, a na koniec przypomnimy sobie, że w niedziele przyjeżdża do nas ciocia na obiad, więc kupimy dorodny kawałek wołowiny. I na tym kończy się nasza rola.
Było trochę o śniadaniu o świnkach i uboju teraz czas na momenty, gdy tak jak u nas przed zakupami pojawia się pewna pustka w szafkach i trudno jest stworzyć coś wyśmienitego. Kiedyś takie momenty pojawiały się znacznie częściej, śmiem twierdzić, że takie momenty trwały czasem bardzo długo. Ale i z tym ludzie potrafili sobie poradzić. Pytając o taką sytuacje moją babcię, która wywodzi się z rodów Litewskich, odpowiedziała jedno: ,, zapiekanka! ‘’. Ależ babciu jaka zapiekanka? Taka z pieczarkami i serem?
Nic bardziej mylnego … Zapiekanka w domu mojej babci była zawsze. Dlaczego? Bo jak twierdziła moja praprababcia i prababcia nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie przyjdzie głodny, a jedzenia nie ma, a ugościć trzeba. Zapiekanką nie było nic innego jak połączenie ziemniaków, boczku i słoniny. Najpierw zacznijmy od tego, że ziemniaki były starannie ścierane na papkę, aby można było zrobić z nich coś na styl naszych tradycyjnych placków ziemniaczanych. Były one jednak znacznie grubsze i pulchniejsze niż dziś. Usmażone placki rozkładano w naczyniu, które ówcześnie zostało wyłożone słoniną. Następna czynność- warstwa po warstwie. Placki ziemniaczane wraz z boczkiem. Taką właśnie zapiekankę wkładano do nagrzanego kaflowego pieca. Aby cały tłuszcz mógł się swobodnie wytopić i co najważniejsze przesiąknąć w placki. Dlaczego? Gdyż mięso było albo drogie, albo w ogóle nie dostępne a każdy mięsko lubił zjeść. Zatem idealnym sposobem było nadaniem mięsnego smaku, chociażby ziemniakom, które przecież były tanie i powszechne. Po kilku godzinach w piecu zapiekanka zamieniała się w spójną formę, która spokojnie można było kroić jak placek.
Właśnie skoro o placku mowa mam jeden patent na ciekawe placki. Choć niestety dziś mało realne w wykonaniu. Maca bądź podpłomyki nazwa adekwatna, bo placki powstawały pod samymi płomieniami na ogromnym piecu kaflowym. Składniki były trzy- mąka, woda i sól. Banalne a mimo to niesamowite w smaku idealnie komponowały się choćby ze smalcem. Mace powstawały często z resztek ciasta na pierogi, wiadomo … nic a nic nie mogło się zmarnować. Idea, która powinniśmy sobie dobrze przypomnieć!
Jeśli na piedestał wyszło ciasto i niejakie pierogi to nie mogę nie wspomnieć o tym, że jestem fanem pierogów, nie tylko jedzenia, ale również ich robienia. Nie wzięło się to z powietrza, gdyż moja babcia, prababcia i praprababcia były miłośniczkami klejenia pierogów. Zupełnie innych niż dzisiejsze, ze szpinakiem czy delikatnym mięskiem… Pierogi były szybką mimo wszystko i oczywiście możliwie dostępną do wykonania potrawą. Woda, mąka, sól czasem jajo, a co do środka? Tu zaczyna się cała gama alternatyw. Zaczynając od różnego rodzaju kasz, choć babcia wspominała, że te z kaszą gryczaną i słoniną były zawsze najlepsze. Później były ziemniaki i ziemniaki z serem, czyli nasze tradycyjne pierogi ruskie. Ziemniaki nabierały smaku podprażonej cebuli a czasem nawet czosnku. Moja praprababcia ponoć potrafiła zawinąć w pierogowe ciasto wszystko. Groch, soczewica, a nawet biała fasola z przeróżnymi dodatkami jak koper, pietruszka czy wysmażone skwarki. Rarytasem bywały pierogi z mięsnych nadzieniem. Choć zupełnie nie takim dorodnym mięsem jak dziś. Kiedyś do środka lądowała zmielona wątróbka z kaszą i cebulą, boczek ze słoniną. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie informacja, że pierogi można zrobić nawet z rybą! Tak! Zmielone części karpia czy płotki z duża ilością kopru.
Jak już jestem przy rybkach, to wiadomo rybka lubi pływać, a Polak lubi wypić! Alkohol kiedyś był towarem luksusowym, niedostępnym drogim i ubogo rozwiniętym. Nie to, co dziś! Choć i z tym umiejętnie poradzili sobie te kilkanaście lat wstecz. Powstawał bimber produkowany na skalę potrzeb a potrzeby zależnie od roku i od wydarzeń bywały inne. Bo przecież mogła pojawić się uroczystość chrztu, komunii czy samego wesela… Z weselem było najwięcej zachodu. Trzeba było się przygotować na głodnych i spragnionych ludzi, na noce pełne toastów i tańców.
Mój wujek wspaniale opowiadał o przedwojennym wiejskim weselu, które trwało tydzień. Siedem dni i siedem nocy. Nikt nie przewidział, że to wszystko się tak potoczy więc, jak się można domyślać przygotowanie było niekompletne. Mimo to ludzie pili to, co mieli a wiadomo, że zaproszony sąsiad miał w zapasie jeszcze dwie flaszki własnego trunku a stara babcia spod lasu miała niezliczoną ilość butelek wina, tak tych na czarną godzinę… Jedzenie, a raczej jego brak też nie był żadnym problemem. Przecież każdy wypiekał wtedy chleby, każdy miał w chlewiku prosiaka, którego można było upiec na ruszcie i bawić się dalej, tak w kółko!
Wracając na chwilę do win. Ludzie produkowali swoje własne domowe wina. Z czego? Otóż ze wszystkiego, co było dostępne! Winogrono, jabłka, gruszki, owoce leśne czy po prostu mieszanka tego wszystkiego. Wina powstawały również z kwiatów dzikiego bzu czy niebieskich chabrów, ulubionych kwiatów mojej babci. Smak ponoć niepowtarzalny i całkowicie niemożliwy do wykonania dzisiaj. ,, Owoce już nie są tak dobre, jak kiedyś ‘’ pozwolę sobie przytoczyć słowa babci. Zapewne wiele w tym racji, choć przecież teraz w sklepie mamy ananasy i arbuzy i pomarańcze a kiedyś tego przecież nie było.
Ach te pomarańcze z nimi wiąże się kolejna historia a historia wiąże się z kolejnym tematem. Pomarańcze to zapach świąt bożego narodzenia. To usłyszałem od wielu osób z mojej rodziny, tej znacznie starszej i bardziej doświadczonej części rodziny. Moja babcia wspominała, że jej pierwsza pomarańcza w życiu była namiastką czegoś nieosiągalnego, ultra luksusową przyjemnością. Jedna pomarańcza została rozkrojona na cała rodzinę a trzeba przyznać, że rodzina mojej babci jest dość pokaźna. Siedmioro dzieci plus dwóch rodziców, dziewięć osób jedna pomarańcza, a mimo to wrażenia niesamowite i jakże klarowne i piękne wspomnienia.
Więc jest pomarańcza jest wspomnienie świat są i same święta. Najbardziej magiczny czas w roku każdej rodziny- zdecydowanie! Celebrowany nieco inaczej niż dziś. Choć skromnie to chyba nietrafne określenie. Ludzie zastawiali swoje stoły tym, co mieli a, mimo że za wiele nie mieli to stół pył pełen. Co pojawiało się na wigilijnym stole, gdy Biedronki jeszcze nie było na mapie polski?
Chleb na zakwasie, świeży wypiekany w sabatniku, z tradycyjnego wręcz sekretnego przepisu. Własnoręcznie wykonywane masło. Wypiekane makowce i pierniki, kruche ciastka z cukrem. A z dobrze przechowywanych warzyw w kopcach powstawała tradycyjna warzywna sałatka z majonezem, który też powstawał od podstaw. Oczywiście moja ulubiona kapusta kiszona! Podawana na ciepło z grzybami i rodzynkami. Czerwony barszcz z małymi uszkami z nadzieniem grzybowym.
Najważniejszą jednak kwestią jest to, iż dziś wigilię rozpoczynamy z tygodniowych wyprzedzeniem, bo przecież możemy coś zamrozić … odmrozić, schować w lodówce a w noc wigilijną tylko wyciągnąć, podać i zasiąść do stołu.
Kiedyś wszystko było bardziej skomplikowane. Potrawy powstawały dokładnie w dzień wigilii, co dziś myślę pogrążyłoby niejedną panią bądź pana domu w rozpaczy, ba śmiem twierdzić, że niewielu z nas by tego dokonała. Jednak się udawało i to przez tyle lat wigilie były i to jak cudne i niepowtarzalne!
A po świętach nadchodził czas na zaputy, czyli naszego powszechnie znanego karnawału, ale w karnawale szaleństwo wciąż nieustające, wciąż podobne… Zupełnie inaczej niż kuchnia, tradycje czy możliwości, które my mamy dziś a niemieli nasi dziadkowie czy pradziadkowie. Wszystko zmienia się tak szybko a my przyzwyczajamy się jeszcze szybciej więc może następnym razem przy alejce z owocami pomyślimy sobie, że kiedyś pomarańcza była rarytasem dziś jest już rutyną. Może na następnym weselu wspomnimy z uśmiechem, że kiedyś to były wesela!
Historie, tradycje, które są w naszych babciach i dziadkach to największy skarb, który możemy odkryć w swoim życiu. Czerpmy z tego, jedzmy tę wiedzę wykorzystujmy w życiu codziennym! Ja czuje się w pełni zainspirowany, wręcz obłędnie pragnę spróbować ,, tamtych smaków ‘’.
Komentarze ( )