“Metal Gear Solid”, czyli seria japońskich gier z gatunku stealth-action, zaskarbiła sobie miejsce w sercach wielu graczy na całym świecie. Obecnie rzesza fanów z zapartym tchem wyczekuje roku 2015, na który to wstępnie zapowiedziana została druga część piątej części cyklu (w marcu tego roku wypuszczono prolog zatytuowany “Ground Zeroes”) – “Phantom Pain”. Przyznam, że nigdy nie miałem okazji grać w żadnego Metal Geara, toteż, naczytawszy się mnóstwa przesyconych olbrzymimi oczekiwaniami tekstów na temat “piątki”, zamówiłem tzw. “Legacy Collection”, czyli zbiór wszystkich gier z serii, wyłączając niestety prolog “piątki”. Do zestawu dorzucone zostały jeszcze “Metal Gear” oraz “Metal Gear 2: Solid Snake” – przodkowie serii. Przygotowawszy sobie uprzednio kilka paczek chipsów oraz karton soku marchwiowego, wziąłem pada do ręki i ruszyłem w krótką, bo trzygodzinną, przygodę przedstawioną w “Metal Gear”.
Zanim przystąpimy do głównej części recenzji, trzeba Ci, czytelniku, bądź czytelniczko, wiedzieć, że “Metal Gear” oryginalnie wydany został przez Konami w 1987 roku, więc do niektórych aspektów rozgrywki podchodziłem z pewnym dystansem. Mam tu na myśli nie tylko grafikę i dźwięk, ale również niektóre rozwiązania gameplay’owe. Grałem w wersję na Playstation 3, ale to wydanie nie różni się jednak od oryginału wydanego pierwotnie na komputer MSX2 (tragiczny port gry na Nintendo Entertainment System przemilczmy – sam Hideo Kojima, designer gry, wyłączył go z kanonu).
Historia gry skupia się wokół Solid Snake’a, świeżego rekruta w szeregach sił specjalnych “Foxhound”. Zostaje on wysłany w 1995 roku do położonej w południowej Afryce bazy organizacji terrorystycznej “Outer Heaven” w celu uwolnienia agenta Gray Foxa oraz zniszczenia tajemniczej broni “Metal Gear”, której użyciem grozi “Outer Heaven”. Fabuła prosta oraz żywcem wyrwana z filmów akcji, ale w czasach, w których mało która gra miała sensowną fabułę, “Metal Gear” był perłą.
Jako że Solid Snake zostaje wysłany w celu zinfiltrowania bazy przeciwnika to gameplay’owo jesteśmy zachęcani do tego, aby starać się przejść grę nie zostając zauważonym. Przeciwnicy cały czas patrolują teren bazy, a jeżeli zostaniemy zauważeni – wezwane zostają posiłki. Snake nie jest jednak bezbronny. W ręce gracza oddano 7 różnych broni takich, jak: pistolet, pistolet maszynowy, granatnik czy rakietnica. Do pistoletu i pistoletu maszynowego domontować można tłumik, który pozwala na ciche likwidowanie przeciwników, ale do czasu jego zdobycia, jeśli chcemy być niezauważeni, skazani jesteśmy na własne pięści.
Poza broniami do dyspozycji mamy również kilkanaście przedmiotów niezbędnych do ukończenia gry, które rozrzucone zostały po całym kompleksie. Są to m.in.: latarka, karty otwierające drzwi, wykrywacz min czy też… pudełko. Pudełko jest wyjątkowo warte odnotowania, bo stało się ono znakiem rozpoznawczym serii. Pozwala na ukrycie się przed wzrokiem kamer i przeciwników, ale tylko jeżeli się nie poruszamy. Nasi wrogowie są wystarczająco inteligentni, by połapać się, że coś jest nie tak, jeśli zauważą poruszające się kartonowe pudło wielkości człowieka. Jak widać, Hideo Kojima ma specyficzne poczucie humoru.
Jeśli o przeciwników chodzi, to jest raczej sztampowo: ot, zwykłych trepów z pistoletami spotykamy najczęściej. Zdarzają się również psy strażnicze oraz wrogowie wyposażeni w jetpack. Od czasu do czasu przyjdzie nam też walczyć z bossami, ale walki te nie są zbyt wymagające. Warto tutaj odnotować, że główną zmianą w wersji na PS3 jest możliwość wyboru dwóch poziomów trudności: “Original” oraz “Easy”. Ten pierwszy skierowany jest do miłośników starych, hardkorowych gier, drugi natomiast wskazany jest dla młodszych graczy, którzy chcą spędzić kilka miłych chwil z grą lub/i poznać opowiedzianą historię. Grałem na easy… Taki wstyd… Z tego też powodu mogłem odnieść wrażenie o „łatwości” walk z bossami.
Gra okraszona została typową, jak na tamte czasy, pikselowatą grafiką, która wyraźnie nadgryziona została zębem czasu. Nie jest jednak źle, bo nie razi brzydotą. Jest to na swój sposób miłe odświeżenie i możliwość przypomnienia sobie, jak kiedyś wyglądały gry. Osobiście po kilku sesjach w “Metal Geara” łatwiej mi jest docenić poziom, na jaki twórcy wznieśli dziś grafikę w grach.
Podczas rozgrywki towarzyszy nam świetna, ośmiobitowa muzyka. Jak dla mnie miód! Utworów jest raptem kilka, ale cały czas trzymają gracza w napięciu, a gdy zostaniemy wykryci – muzyka zmienia się na bardziej dynamiczną. Reszta efektów dźwiękowych jest jednak średnia. Urok tamtych czasów.
Przyznam szczerze i bez bicia, do “Metal Geara” podchodziłem sceptycznie. Bałem się, że “staroszkolność” rozgrywki oraz specyficzne poczucie humoru Japończyków (wiecznie zapominający nam czegoś powiedzieć przełożony czy też wcześniej wspomniane kartonowe pudło) sprawią, że będę się przy nim męczyć. Zostałem jednak mile zaskoczony. Jeżeli nigdy nie graliście w pierwszego “Metal Geara”, a chcielibyście, tak jak ja, rozpocząć przygodę z tą serią – gorąco polecam.
Korekta: Magdalena Dul-Kuźniar