Nareszcie dojechałem… Wypchnięto nas z wagonu bydlęcego wprost na rampę wyładowczą. Wokół unosił się zapach spalenizny. Wszędzie tylko gołe połacie, niekończące się szeregi baraków, gdzieś w oddali majaczy  ciemny, bukowy las. Zagnali nas i ustawili w dwóch kolumnach. Kobiety na lewo, mężczyźni na prawo. Poprowadzili nas, mężczyzn, do miejscowych aniołów – lekarzy esesmanów. Dzielono nas w pośpiechu, znów na dwie grupy. Nie wiem, co się stało z drugą grupą, nas poprowadzili do baraków. Dostałem przydział do bloku nr 4. Na sienniku obok leżał mężczyzna, około 40-letni, silny, barczysty, ale  mocno wychudzony. Spał kamiennym snem, więc położyłem się najciszej jak umiałem i zasnąłem. Nie pospałem jednak długo. O godz. 4:30, według wielkiego obozowego zegara, usłyszałem gong. Mój sąsiad zerwał się szybko, popatrzył na mnie zaspanym wzrokiem i rzekł:

– O, nowy! Chodź ze mną, pokażę ci co i jak.

Poszedłem za nim. Zaprowadził mnie do małego stolika. Zdążyliśmy, za nami już tworzyła się wielka kolejka. Dostałem pół litra kawy. Nie była co prawda taka, jaką znałem. Właściwie to była woda z naparstkiem kawy zbożowej, na dodatek niesłodzona. No cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Poszedłem jeszcze się „umyć” i od razu usłyszałem kolejny gong. Szybko na apel. Było cieplej niż poprzedniego dnia. Ustawiliśmy się w 10-osobowych grupach. Szybko poszło. Każda grupa miała jednego przewodnika, którego zadaniem było doprowadzić nas na miejsce pracy. Porozmawiałem z nim chwilę, wydawał się być miły. Okazało się, że jest Polakiem i pracuje tu, by pomóc rodzinie, zapewnić jej bezpieczeństwo ze strony Niemców.

Przerwa w pracy. Pora obiadowa. O ile tę kleistą papkę można nazwać obiadem. Zjadłem to z wielkim obrzydzeniem, nie było tego zbyt dużo. „Kucharz” też jakiś nie w humorze, połowa mojej porcji wylądowała na podłodze.

Po robocie podczepiliśmy się pod większą grupę, około 50 osób i poszliśmy z nimi z powrotem do obozu. Szedłem obok mego sąsiada. Nazywał się Aron Szneider. Był w obozie od samego początku, przyjechał w jednym z pierwszych transportów. Jego rodzina mieszka bezpiecznie w Szwajcarii, dobrze o to zadbał. Sam jednak nie zdążył się ewakuować z Niemiec…

Apel wieczorny. Wszyscy czekają na koniec, zaraz kolacja. Dostaliśmy czarny chleb, kawałek kiełbasy i łyżkę sera. Biorąc pod uwagę poprzednie posiłki, to była uczta.

Czas wolny… Znalazłem kawałek drewna i zacząłem w nim strugać łódkę. Co jak co, ale łódki wychodzą mi świetnie.

Cyklon B – granulowana ziemia okrzemkowa nasycona cyjanowodorem. Cyjanowodór, przedostając się do krwi, blokuje proces uwalniania tlenu z czerwonych krwinek. Towarzyszą temu objawy porażenia ośrodków oddechowych połączone z uczuciem lęku, zawrotami głowy i wymiotami. Przy odpowiednim stężeniu cyjanowodoru w powietrzu śmierć może nastąpić szybko.

 

Gong. Pora spać. Położyłem się, ale zasnąć nie mogłem. Przez wybite szyby wiało niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że jestem na Grenlandii. Nie miałem nic, czym mógłbym się przykryć. Zwinąłem się w kłębek i tkwiłem tak, wydawać by się mogło, wieczność…

4:30. Wstaję jeszcze bardziej zaspany niż wczoraj.

Ustawiam się w kolejce, jem, myję się, wszystko to dzieje się tak automatycznie – a to dopiero drugi dzień. Na apelu rozgardiasz, dzielą ludzi na dwie grupy, zostajemy z Aronem rozdzieleni. Oni idą do pracy, nas prowadzą w drugą stronę.

Przewodnik, bardzo miły pan z uśmiechem na twarzy, mówi o kąpieli. Ucieszyłem się. Po trudach podróży w bydlęcym wagonie warto by się nieco odświeżyć. Nareszcie docieramy na miejsce. Każą nam wejść do szarego, niskiego budynku. Tam stoi człowiek w eleganckim mundurze esesmana, obok jest szatnia. Zdejmujemy ubrania. Ten przemiły człowiek mówi, byśmy pamiętali o numerkach, bo później nam nie wydadzą rzeczy odwieszonych na wieszak. Wchodzę do środka. Pomieszczenie wygląda obskurnie, czuć w nim jakąś dziwną woń. Zamykają drzwi… I nagle słyszę syk. Zamiast wody z natrysków wydobywa się gaz. Ludzie zaczynają się dusić, podbiegają do drzwi. Biegnę wraz z nimi. Ktoś wybija okienko w drzwiach, daremnie! Ktoś odskakuje od drzwi i mówi: „To nic nie da…”. Odwracam się i widzę ludzi powykręcanych przez przedśmiertelne skurcze. Krew cieknie im z nosów, a na ciałach pojawiają się zielone plamy.  W końcu i ja upadam na ziemię, łapiąc ostatni, bolesny oddech przepełniony cyjanowodorem…

 

DAMIAN BECMER – 3 e, Gimnazjum nr 13 im. Unii Europejskiej we Wrocławiu

 

PS. Powyższa praca powstała na marginesie Korytarza Poetyckiego poświęconego w naszej szkole holokaustowi w czasie II wojny światowej.