Czym naprawdę są podróże? Zbędnym wydaniem pieniędzy? Nie! Podróże to coś, co pozwala nam odkrywać świat, w tym także samych siebie. Daje ogromną wiedzę. Poznajemy nowych ludzi, ich kultury, język i kuchnię. Są to także najpiękniejsze wspomnienia, które zostają z nami już na zawsze. Osobą, której ogromną pasją są podróże, jest Wojciech Wojnar, który udowadnia, że warto robić to, co się kocha i nigdy się nie poddawać!
Od czego zaczęła się Pana pasja do podróżowania?
Świat fascynował mnie od najmłodszych lat. Oglądałem programy podróżnicze i marzyłem o tym, żeby pojechać do Afryki z aparatem fotograficznym. Po raz pierwszy udało mi się wyjechać za granicę tuż po otwarciu granic w 1990 roku. Pojechaliśmy z mamą na wycieczkę objazdową do Włoch pilotowaną przez Jana Kurkę. To właśnie on otworzył mi oczy i naprawdę zaraził pasją. W czasie zwiedzania Rzymu wręczył mi mikrofon i szeptem podpowiadał, co mam mówić. Pilotowałem wycieczkę mając 10 lat. To był przełomowy moment, w którym zrozumiałem, co chcę w życiu robić. Po latach, będąc już zawodowym pilotem wycieczek, spotkałem Pana Jana na przejściu granicznym w Medyce. Miałem wtedy okazję podziękować mu za wskazanie pasjonującej ścieżki zawodowej.
A więc w ile państw Pan odwiedził do tej pory?
Nie lubię liczyć krajów i kilometrów. Sensem podróży jest poznawanie ludzi, ich kultury i krajobrazu, a nie statystyka. Wycieczka do Zamościa liczy się dla mnie tak samo, jak trekking po Pustyni Gibsona. Cel podróży nigdy nie jest dla mnie miejscem, ale nowym spojrzeniem na świat.
Ale z pewnością jest Pan w stanie wskazać najciekawszą podróż w życiu. Zatem jaki wyjazd najbardziej utkwił Panu w pamięci?
Myślę, że jako podróż życia mógłbym wskazać wyprawę do amazońskiej dżungli. Moją towarzyszką była żona. Spaliśmy w hamakach rozpiętych między drzewami w tropikalnym lesie, łowiliśmy piranie, a nawet chwytaliśmy małe aligatory, co było najbardziej niezwykłym doświadczeniem. Płynęliśmy wówczas łodzią wieczorem przez rozlewiska Rio Negro. Nad nami było najbardziej rozgwieżdżone niebo, jakie w życiu widziałem. Nasi przewodnicy, miejscowi Indianie, zabronili nam się ruszać, rozmawiać i używać świateł, aby nie spłoszyć zwierząt. Sami szeptali między sobą w języku Auraka. Aligatory zamierają w bezruchu, gdy poświeci się im prosto w oczy. Wykorzystując to, jeden z przewodników położył się na dziobie łodzi i szybkim ruchem ręki schwytał gada. Kolejnej nocy to ja w ten sposób złapałem aligatora.
Wspominał Pan, jak ważne jest poznawanie innych kultur. Jak zatem wygląda życie miejscowych ludzi w Amazonii?
Miejscowi Indianie są ludźmi bardzo biednymi. Klimat pozwala na to, żeby nie przejmować się ubraniem, więc mężczyźni noszą same szorty, a kobiety proste sukienki. Ich dom, kryty blachą z beczek po ropie, stał na wysokich palach, gdyż poziom wody w rzece, nad która mieszkali, może podnieść się nawet o 20 metrów. W budynku było tylko jedno pomieszczenie, gdzie mieszkało około 30 osób. Była to jedna wielopokoleniowa rodzina. W dzień była tam kuchnia, jadalnia i pokój dzienny jednocześnie. W nocy zaś rozwieszano hamaki tak blisko, że śpiący trącali się łokciami. Poza tym nie było tam żadnych mebli. Ojciec rodziny zapytany przez nas, w jaki sposób zdobywają żywność odparł, że chłopcy polują. Znaczy to, że kilkunastoletnie dzieci wyruszają do dżungli ze strzelbą. Wraz z żoną postanowiliśmy im pomóc, więc udaliśmy się do sklepu, położonego 2 godziny łodzią w jedną stronę. Chcieliśmy kupić wędki, haczyki, maczety i wszystko, co mogłoby im się przydać. Niestety w sklepiku była tylko pakowana żywność, jaką znamy z Europy. Pomyślałem, że słodycze nie byłyby dobrym prezentem, gdyż ci ludzie nie mają dostępu do opieki stomatologicznej. Wróciliśmy zatem z niczym, chcąc jednak pomóc i podziękować za gościnę, zostawiliśmy im nasze własne noże, hamaki i moskitiery. W dowód wdzięczności dostaliśmy rybkę wykonaną z ości piranii przez jedno z dzieci.
Fascynująca historia. O jakich innych ciekawych kulturach zechciałby nam Pan opowiedzieć?
Niezwykłym doświadczeniem, była podróż do Chin. Byłem wcześniej na Tajwanie, który jest pod pewnymi względami bardziej „europejski”.
Co to znaczy?
Już wyjaśniam. Chodzi o to, że można wejść do sklepu w Tajpej i normalnie zrobić zakupy. W Chinach kontynentalnych wygląda to zupełnie inaczej. Nawet w dużych miastach, jak Pekin, obcokrajowiec jest celem dla niezliczonej masy ulicznych sprzedawców. Nie można się zatrzymać, by zrobić zdjęcie lub odpocząć, bo od razu jest się nagabywanym. Chińczycy są przeważnie niskiego wzrostu, więc moja głowa wystawała wyraźnie ponad tłum na ulicy. Sprzedawcy widzieli mnie więc z daleka i byli naprawdę natarczywi.
Podobnie jest w krajach arabskich, prawda?
Zgadza się, ale nie do tego stopnia. Na wielkim targu w Suzie, w Tunezji, oglądałem towary i rozmawiałem ze sprzedawcami. Każdy z nich stosował agresywne techniki sprzedaży, ale nie byłem fizycznie nagabywany. W Pekinie natomiast udałem się na targ ubrań. Gdy wszedłem przez grubą kotarę wiszącą w wejściu i chroniącą przed mrozem, poczułem się, jakbym wdepnął w gniazdo szerszeni. Kilkudziesięciu sprzedawców ruszyło, o mało mnie nie tratując. Jedna z kobiet chwyciła mnie za rękaw, na siłę ciągnąc do swojego stoiska. Wyrwałem się i po prostu uciekłem. Nie chcę jednak, by odniosła Pani wrażenie, że mam tylko złe doświadczenia z Chin. Jest to kraj z kulturą rozwijającą się nieprzerwanie od pięciu tysięcy lat. Chińczycy są z tego bardzo dumni. Poznałem zaledwie mały fragment tego fascynującego kraju, więc czuję wielki niedosyt i z pewnością jeszcze tam wrócę na dłuższy pobyt.
Wiem, że był Pan także w Australii. Jak wspomina Pan pobyt w tamtym miejscu?
Australia to ogromny kraj z niezwykłą przyrodą. Jej najwspanialszym przykładem jest Wielka Rafa Koralowa. Zaskoczyło mnie, że najpiękniejsze kolorowe rybki, żyją nie głębiej niż 2 metry pod powierzchnią. Po dopłynięciu na rafę, założyłem butlę i zszedłem na kilkanaście metrów pod wodę. Pływały tam ogromne łagodne ryby wielkości człowieka. Jedna z osób nurkujących ze mną, zrobiła mi tam zdjęcie. Dopiero w domu obejrzałem je dokładnie i zauważyłem, że tuż za mną był rekin.
Właśnie! Australia słynie z niebezpiecznych zwierząt. Miał Pan styczność z którymś z nich?
Nie bezpośrednio. Było natomiast kilka sytuacji, w których zachowałem się jak turysta, a nie jak podróżnik. Na przykład na trasie do wodospadu Wallman natrafiłem na zalaną jezdnię. Pomyślałem, że najpierw przejdę na drugą stronę, by zobaczyć, jak jest głęboko. Dopiero na drugim brzegu zobaczyłem tablicę ostrzegawczą: „Uwaga! Krokodyle!”. Na wyspach Whitsundays pływałem w cudownym, krystalicznie czystym oceanie. Dopiero później dowiedziałem się, że występują tam meduzy o śmiertelnie groźnym jadzie. Uniknąłem też potrącenia ogromnego kangura, który skoczył nawet nie przed, a nad maską mojego samochodu. Jednak właśnie dzięki takim przygodom mogę snuć ciekawe opowieści.
A więc co dalej? Gdzie zamierza się Pan teraz wybrać?
Zawsze mam na myśli trzy plany: mały, średni i duży. Mój mały plan to wycieczka do Magurskiego Parku Narodowego. Średni plan to wyjazd na Białoruś, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Duży plan to kilkutygodniowy wyjazd do Kanady.
Dziękuję Panu bardzo serdecznie za tą niezwykle interesującą rozmowę. Pozostaje tylko życzyć udanej realizacji planów na przyszłość!