Nie jestem entuzjastką komedii romantycznych, które w momencie wyboru filmu zdominowały stronę repertuaru jednego z kin, wyróżniający się gatunek: dramat wojenny, wydał mi się godnym uwagi. Pobieżnie obejrzałam zwiastun, nie przykładając wielkiej wagi do jego treści. Dzięki temu film był w stanie mnie zaskoczyć. Wyreżyserował go Mel Gibson, co jeszcze bardziej zachęciło mnie do jego obejrzenia.
Główny bohater, Desmond Doss, którego zagrał Andrew Garfield, idąc w ślady brata, postanawia dołączyć do armii Stanów Zjednoczonych. Już podczas szkolenia obwieszcza, że nie zamierza używać broni. Argumentuje swoją decyzję dekalogiem – jest osobą o silnej wierze, więc odmawia zabijania, pomijając fakt, że trwa II wojna światowa. Zostaje posądzony o tchórzostwo, jednak pozostaje nieugięty w swoim postanowieniu. Odbywa szkolenie, dzięki któremu zostaje sanitariuszem. Jego jednostka zostaje wysłana na front bitwy o Okinawę. Desmond, z modlitwą na ustach, przekracza granice wytrzymałości, znosząc rannych towarzyszy z klifu, tym samym ratując im życie. Jego działania podnoszą morale żołnierzy zdolnych do późniejszych walk.
Film uważam za godny polecenia ze względu na wiele czynników. Gra aktorska spełniająca oczekiwania, a także wyraźnie zarysowane postacie tworzą spójny obraz wojennej rzeczywistości. Nie tylko Andrew Garfield był w stanie odegrać swoją rolę w realistyczny sposób. Hugo Weaving wcielił się w ojca głównego bohatera – Toma – weterana I wojny światowej, niemogącego pogodzić się z przeszłością alkoholika. W filmie, ze względu na mnogość scen bitwy, wielokrotnie użyto efektów specjalnych, jednak ich różnorodność uważam za dość ubogą. Nie postrzegam tego jako cechy negatywnej – zdecydowanie jest to lepsze wyjście niż urozmaicenie akcji poprzez wprowadzenie nierealistycznych i przesadzonych zabiegów komputerowych. Mimo że nie jestem znawcą kinematografii, sceny batalistyczne uważam za najlepsze, jakie przyszło mi zobaczyć. Na pochwałę zasługuje także ścieżka dźwiękowa autorstwa Ruperta Gregsona-Williamsa, która w znacznym stopniu wpłynęła na moje odczucia podczas oglądania. Idealnie dopasowana do danej sceny stworzyła wraz z nią spójny element filmu. Jedynym, choć nieznaczącym, jego mankamentem są początkowe sceny, w których rozwija się życie uczuciowe Desmonda. Uważam, że ten wątek mógłby zostać okrojony, pomimo faktu, że jest dość krótki. Pierwsze minuty fabuły mnie znudziły, jednak późniejsze wydarzenia całkowicie mi tę drobnostkę zrekompensowały.
„Przełęcz ocalonych” uważam za jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) obejrzany przeze mnie dotychczas film. Gdyby nie fakt, iż jest on oparty na prawdziwych wydarzeniach, prawdopodobnie byłabym bardziej krytyczna względem fabuły, a dokładnie liczby uratowanych przez głównego bohatera żołnierzy. Właśnie ten element mnie zaskoczył, dzięki czemu film zajmuje tak wysokie miejsce w moim rankingu.
Komentarze ( )