Rozmawiam ze studentem trzeciego roku AGH, Maciejem Ziają, absolwentem II LO w Łańcucie. Maciek to absolutny fenomen – student przedmiotów ścisłych, a jednocześnie pasjonat teatru, opery i kina. Na AGH jest więc… inny niż inni…
Monika Michna: Na początek poproszę o garść informacji. Co dokładnie studiujesz i czy masz już oko na jakiś zawód?
Maciej Ziaja: Swoją studencką przygodę zacząłem na „fizyce technicznej”. Niedługo jednak zagrzałem tam miejsca. Stwierdziłem, że zawód, w którym siedziałbym w laboratorium albo na uczelni mnie nie interesuje. Postanowiłem poprawić maturę z matematyki, dzięki czemu dostałem się na kierunek „inżynieria naftowa i gazownicza”. Teraz będę zaczynał trzeci rok. Studia jak studia… ale kierunek łatwiejszy i przyjemniejszy od fizyki.
A co mi powiesz na temat Twojej młodości wcześniejszej? (śmiech) Jak wspominasz II Liceum w Łańcucie?
Szkołę wspominam bardzo ciepło. Trafili mi się dobrzy i wyrozumiali nauczyciele. Pierwszy raz z filmem jako sztuką spotkałem się właśnie na języku polskim w szkole. To były początki moich zainteresowań tym tematem. Wydaje mi się również, że wybór profilu matematyczno – geograficznego okazał się bardzo korzystny, zgodny z moimi zainteresowaniami i obecnymi studiami.
Twoim zdaniem: trudniejsze jest życie studenta czy ucznia? To duży przeskok?
Bardzo. Ani ja sobie w liceum nie zdawałem sprawy, ani ty teraz sobie nie zdajesz, o ile się trzeba więcej uczyć na studiach. Nawet łatwych studiach. W liceum masz do nauczenia powiedzmy 4 strony tekstu na sprawdzian… no dobra, 8. A jak sobie to skrócisz i zrobisz notatki, to masz 2 strony. Na studiach do jednego przedmiotu musisz się nauczyć dwóch książek. To duży przeskok, ale gdy już nauczysz się uczyć, to jest aż śmieszne, ile można pojąć w dwie noce. Gdyby ci ktoś teraz powiedział, że masz się czegoś nauczyć w dwie noce, to uważałabyś, że jest to nie do zrobienia.
A bardziej podoba Ci się życie studenckie?
Tak, bardziej mi się podoba, chociaż wróciłbym do liceum, powiedzmy na dwa tygodnie. Po prostu, w liceum jakoś bardziej każdy się o ciebie martwi. Gdy trafi się gorsza ocena, nalegają: „A może byś poprawił?”. Na studiach to nikogo nie obchodzi. Jesteś po prostu kolejną pozycją na liście. Nie ma wyników na kartce – odpadasz. To jest dobre, bo studia, oprócz konkretnej wiedzy, muszą też nauczyć przystosowywania do różnych sytuacji. Czasami pracodawca będzie wymagał, żebyś nauczył się np. jakiejś prezentacji albo nowego procesu i nie da ci na to miesięcy, tylko termin: “na jutro”. Dlatego taka umiejętność przyswajania wiedzy i adaptowania się, też jest ważna.
A czy student potrafi znaleźć czas na takie rozrywki jak teatr, kino czy opera?
Na początku studiów było trudno. Ale kierunek, na którym jestem teraz, jest dość łatwy, nauka przesuwa się raczej w stronę sesji, a w ciągu semestru nie ma zbyt wiele do roboty. Ewentualnie jest do napisania jakiś projekt. Zresztą, muzyki słucha się też w domu. Pomiędzy zupą a kotletem można znaleźć na to czas, a do opery czy teatru zawsze trzeba wyjazd zaplanować.
Zdecydowanie nie wyglądasz jak „typowy ścisłowiec”. Gdzie ogromne okulary, dwa różne buty i nierówno zapięta koszula? (śmiech) Jak to się stało, że studenta AGH interesują opera, teatr, kino…?
Wszystko zaczęło się właśnie od kina. W liceum zacząłem oglądać klasyki typu: „Zielona mila” czy „Pulp Fiction”. Coraz bardziej mnie to kręciło. Wtedy zacząłem się również interesować muzyką filmową, a przez to także klasyczną. A opera i teatr? Byłem raz na wycieczce w operze i to doświadczenie bardzo mną wstrząsnęło. Stwierdziłem, że chcę więcej… I byłem jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze… Opera jest czymś idealnym, oderwaniem od świata zewnętrznego. Tam ludzie nie popełniają błędów, wszystko jest piękne i magiczne.
To prawda. Opera jest niesamowicie piękna i jednocześnie trudna w odbiorze. Żadna muzyka nie zbliża się do opery, jeśli chodzi o kunszt i precyzję wykonania. W operze każdy dźwięk jest dopracowany, idealnie postawiony. To 100% muzyki w muzyce… i 100% sztuki w sztuce…
Ważne jest też, że oprócz śpiewania, aktorzy grają całym ciałem. Nie wystarczy stać jak kołek i śpiewać. Te ruchy, wspaniałe stroje, rekwizyty…
I to rzeczywiście wciąga. To lepszy świat, do którego tęskni każdy człowiek…
Dokładnie. Pamiętam, kiedyś byłem we Lwowie, na balecie „Jezioro łabędzie”. Zaczęło się tak, że siedzieliśmy wszyscy na widowni i orkiestra zaczęła już grać, ale kurtyna była nadal opuszczona, a kiedy się podniosła, wylało się mnóstwo kolorów, a ludzie zaczęli idealnie tańczyć do tej muzyki. Zrobiłem wtedy wielkie oczy. Coś niesamowitego!
Czyli tak naprawdę zaczęło się od wycieczek szkolnych? Widać, wbrew różnym przekonaniom, takie wyjazdy mają sens i wcale nie muszą się odbywać na zasadzie: „pojedziemy, to przepadną nam lekcje”. Młody człowiek musi dotknąć wyższej kultury, żeby po prostu wiedzieć, że ona istnieje, chociaż nie musi jej lubić. Kiedy, jak nie teraz?
Gdzieś słyszałem albo czytałem, że statystyczny Polak jest w operze raz na 60 lat. Ja jestem jednak troszkę częściej (śmiech). Zakładając, że wtedy w operze było 100 osób i choć jedna się zainteresowała, to myślę, że warto było zrobić tę wycieczkę.
Rozumiem, że masz jakąś grupę osób, z którymi zawsze jeździsz?
Do opery w Pradze pojechałem ostatnio ze znajomymi samochodem, ale oni ze mną nie poszli (śmiech). Dla mnie to było podstawowy cel. Widziałem zdjęcia z praskiej opery już wcześniej, są tam dość tanie bilety. Nadarzyła się okazja, więc powiedziałem, że jak będzie możliwość pójścia do opery, to jadę. Zamówiłem bilet przez Internet. Wrażenia świetne. Chociaż… jestem zdania, że do opery nie chodzi się w normalnym ubraniu, a zdarzyło mi się widzieć ludzi… w klapkach. Nie podoba mi sie to, ale jeśli ktoś jest turystą, nie wozi ze sobą garnituru. Poza tym, było 35 stopni…
To prawda, klimat miejsca, tworzą również elegancko ubrani ludzie.
Jasne. Klimat tworzą też stare budynki, pełne przepychu i zdobień. Dawniej w ogóle inaczej się budowało. Teraz wszystko jest jakieś kanciaste (śmiech).
A jakie masz wspomnienia ze spektakli? Słyszałam, że często bywasz w krakowskim teatrze…
To prawda, w Krakowie byłem m.in. na „Królu Edypie” czy „Tangu”. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie spektakl „Zabić drozda” wystawiany w angielskim „The Marlowe Theatre” w Cantenbury. To było naprawdę piękne. Wspaniała, odgrywana na żywo oprawa muzyczna i perfekcyjna gra aktorów, nawet tych najmłodszych, głęboko poruszały. Co więcej, w odróżnieniu do Polski, tam aktorzy nie schodzą za kurtynę po skończonej kwestii, bo przez cały czas trwania spektaklu siedzą na krzesłach na uboczu i dbają o efekty – śmiech czy brawa. Czasami też odgrywają na zmianę narratora. To wszystko dało zachwycający efekt.
Wspominałeś już, że byłeś w operze w Czechach czy w teatrze w Anglii. Masz jakieś plany na przyszłość dotyczące wyjazdu do innych odległych miejsc?
Tak, planuję w tym roku odłożyć trochę pieniędzy i pojechać z tymi samymi znajomymi do Petersburga i Moskwy. Oczywiście dla Teatru Bolszoj w Moskwie i pięknego teatru w Petersburgu. Jeżeli mam tam jechać, to tylko po to (śmiech). Jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie. A druga opcja, już indywidualna, to wyjazd pociągiem do opery we Wrocławiu, a z Wrocławia do Wiednia i ewentualnie do którejś z włoskich oper, np. do Mediolanu. Ale to już troszkę większe pieniądze.
Masz duszę artysty. Nigdy nie powiedziałabym, że studiujesz na AGH-u. Nie myślałeś o jakimś humanistycznym kierunku studiów?
Pewnie, że myślałem. Nawet od października chciałem studiować filmoznawstwo jako drugi kierunek. Teoretycznie mógłbym to robić, ale w weekendy chodzę do pracy, więc nie dałbym rady studiować dwóch kierunków i jeszcze pracować. Kiedyś udało mi się też zasięgnąć opinii studenta filmoznawstwa, który mówił, że trudno jest mu teraz cieszyć się filmami, bo rozkłada je na czynniki pierwsze i analizuje – podchodzi do nich technicznie, jak do przepisu na ciasto. A wydaje mi się, że to ważne w odbiorze filmu, że nie do końca rozumiemy też proces jego powstawania. Taka jakby sztuka wyższa, coś niedostępnego, coś lepszego. A jak już wszystko o tym wiemy, to… bez sensu.
Chyba coś o tym wiem. Ostatnio brałam udział w projekcie „Filmowy Łańcut”. To niesamowite doświadczenie, którego częścią był szereg warsztatów, np. operatorskich czy montażowych. Od tamtej pory, kiedy oglądam jakiś film, to nie skupiam się na akcji, na odbiorze całości, tylko zastanawiam się, jak oni musieli ustawić tę kamerę, żeby nakręcić taką czy inną scenę, jakich zabiegów użyli, żeby to pokazać w taki sposób i jakiego sprzętu do tego potrzebowali. To potrafi być naprawdę uciążliwe.
Dlatego właśnie ja chyba wolałbym jednak czegoś takiego uniknąć. Zresztą, trochę się zmartwiłem, że po takich studiach zostałbym ukierunkowany przez kogoś na odbiór filmu. A ja nie chcę być przez nikogo ukierunkowany. Zawsze można poczytać o filmie – według własnego wyboru.
Oprócz teatru, kina, filmu i muzyki, masz jeszcze jakieś inne hobby? Nie zbierasz czasem kluczy, znaczków, albo breloczków? (śmiech)
Zbieram. Są to płyty z muzyką. Zaczęło się, gdy moja siostra wyjechała do Anglii i kupiła sobie tam gramofon, a potem kolejne płyty winylowe. Stwierdziłem, że ja też chcę, więc podobne zakupy zostały zrobione również dla mnie. Później gdy pracowałem w Anglii, sam zacząłem zbierać płyty i interesować się nimi, np. wiedziałem, które są cenniejsze i bardziej poszukiwane.
Czyli to siostra Cię ukierunkowała na to hobby?
To był przypadek. Ona po prostu kupiła sobie kilka płyt, żeby ich słuchać, a ja się zająłem już konkretnie zbieraniem tych płyt interesować. No i oczywiście płyty kompaktowe. Myślę, że w sumie mam ich około 400 – kompaktowych i winylowych.
Bardzo dziękuję, że znalazłeś czas, żeby się ze mną spotkać. Zwłaszcza, że już za dwa dni wracasz do Krakowa. Życzę Ci dalszych sukcesów, żebyś rozwijał swoje zainteresowania i nigdy nie zagubił tej niesamowitej pasji, jaką jest opera i teatr, a w przyszłości – żebyś znalazł dobrą pracę. Odwiedzaj czasem rodzinne strony i nasz magiczny Łańcut, bo to tu są Twoje korzenie. Jeszcze raz wielkie dzięki!
Tekst autoryzowany
Komentarze ( )