Nie lubię świątecznych zakupów, ale nadchodzi ten czas, kiedy muszę pomóc rodzicom w gwiazdkowych przygotowaniach. Jak co roku, w okresie Bożego Narodzenia, w centrach handlowych czy w sklepach spożywczych zaczyna się szał przedświątecznych zakupów.
Pierwsze, co mnie denerwuje i rzuca się w oczy – w dużych hipermarketach są ogromne reklamy, które zwisają z samego sufitu, prawie do ziemi. Idąc i oglądając, co się znajduje na półkach, muszę omijać szerokim łukiem owe reklamy, które zachęcają dużymi promocjami, ale również przeszkadzają w poszukaniu produktów z mojej listy zakupów. Niemniej jednak, te ogromne afisze kuszą mnie, aby zabrać produkt, który jest mi w ogóle niepotrzebny.
Zabierając pełny wózek, w większości niepotrzebnych produktów, udaję się do kasy. A tam – najgorsze, co może być w zakupach – kolejki, długie i niekończące się. Ten widok zawsze przyprawia mnie o zawrót głowy, ponieważ na kilkanaście kas, tylko trzy są czynne.
Szukając idealnego stroju na święta w centrum handlowym, muszę rozpychać się łokciami, bo inaczej zostanę stratowana przez tłumy. Niezdecydowani ludzie, stojący na środku wąskiego przejścia, tylko wzbudzają we mnie złość, ponieważ muszę się przeciskać przy samej ścianie. W kółko grana świąteczna piosenka „Last Christmas” wraz z różnokolorowymi ozdobami przyprawiają mnie o migrenę, bo ileż razy można grać jedno i to samo?!
Wykupione rzeczy i „wielkie nic” w sklepach sprawiają, że z centrum handlowego w sumie wychodzę często tylko z kubkiem kawy. Zła na zaistniałą sytuację, jak najprędzej chcę się znaleźć w domu i obiecuję sobie, że za rok zakupy zrobię wcześniej. Humor poprawia mi wiadomość, że znowu w Wigilię zobaczę „Kevina”.
Po dłuższym zastanowieniu – przesiąknięta corocznymi doświadczeniami – dochodzę do wniosku, że zakupowy szał, jest wisienką na torcie dla Świąt Bożego Narodzenia i święta bez tłumu w sklepach nie byłyby „magiczne”.