Język polski podlega ciągłym przemianom, ewoluuje na naszych oczach, z dnia na dzień. Ktoś powie coś nowego, fajnego, wymyślonego na potrzebę sytuacji – ktoś usłyszy, podłapie i powtórzy następnemu. To najprostszy przepis na powstanie neologizmu, który wpisze się w polski slang młodzieżowy na kilka tygodni, miesięcy czy nawet lat.
Slang. Niby banalne, niby nieszkodliwe, a mimo wszystko można by żywo dyskutować na temat barier w komunikacji spowodowanych przez to właśnie popularne zjawisko, któremu ulegają miliony młodych Polaków.
„-Babciu, dlaczego nie zapalisz? YOLO, babciu!” Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie babci, która zrozumiałaby, o co właściwie wnuczkowi chodzi. Zadanie o wiele trudniejsze niż te z serii: „Co autor miał na myśli, a czego na myśli nie miał..?” A „po młodzieżowemu” – po prostu hardcore.
Słyszałam, że w Warszawie w Zaduszki (Ku chwale Ameryki!) nie chodzi się już na cmentarz, tylko „na grobbing”, nie na zakupy, tylko „na shopping”, nie do kościoła, tylko na „churching”. Niedługo, w Polsce, nie będzie się chodzić do szkoły, tylko „na schooling”, nie do restauracji, tylko „na eating ”. A pomyśleć, że wszystko zaczęło się od reklamy „Żubra” i „łomżingu”…
Fejm, Lol, lans, lama, leming… Czasem sama łapię się na tym, że nadużywam takich zwrotów. Dobrze, że od czasu do czasu pojawiają się nowe słowa, bo dzięki temu język staje się bardziej żywy, barwny, można powiedzieć, że idzie z duchem czasu. Miejmy jednak litość dla naszych babć i dziadków i pamiętajmy – co za dużo, to nie zdrowo!