Kiedy tamtego dnia weszłam do księgarni, nie szukałam żadnej konkretnej lektury, ale moje rosnące zainteresowanie psychologią (nie, żebym miała co do tego jakieś konkretne plany) i ludźmi przywiodło mnie do półki z książkami Matthew Quicka, autora powieści „Niezbędnik obserwatorów gwiazd”. Jednak to nie ona zwróciła moją uwagę.
Wybór padł na stojącą obok „Wybacz mi, Leonardzie”, która przykuwała wzrok nietypowym, miętowym kolorem z różowo – fioletowymi napisami (mimo, panującej zasady, mówiącej o tym, że nie ocenia się książki po okładce, to przecież aby klient zdecydował się na jakiś produkt, ten przedmiot musi ładnie lub chociaż ciekawie wyglądać) i wyglądała bardzo niewinnie.
Mimo to intrygowała mnie.
Wyczuwałam w niej jakąś tajemnicę. To niesamowite, ale zarówno w przypadku książek, jak i ludzi możemy nawet na pierwszy rzut oka dostrzec pewne rzeczy – na przykład trudny temat (kiedy mamy do czynienia z naszymi papierowymi przyjaciółmi) i trudną przeszłość (jeśli chodzi o otaczające nas jednostki). Ta właściwość może zarówno utrudnić, jak i ułatwić zapoznanie się z treścią lub głębszym wymiarem, ale to zależy wyłącznie od cech niektórych osób i ich chęci. Jeśli ktoś szybko ulega stereotypom, zabobonom i „znakom z nieba”, jest strachliwy lub po prostu płytki i (zaryzykuję stwierdzenie) nudny, nigdy nie odkryje tego sekretu tkwiącego w człowieku lub w tej części literatury, którą postanowił zgłębić. Cieszmy się jednak faktem zróżnicowania naszego świata – nie składa się on tylko z nudziarzy bez wnętrza i przemyśleń i łatwowiernych tchórzy. Po tej ziemi kroczą z dumą także tacy ludzie jak Leonard Peacock, niezrównoważony emocjonalnie uczeń amerykańskiej szkoły średniej.
(Hmm… Pomijając fakt, że tak naprawdę główny bohater tej powieści „kroczył z dumą” tylko na zewnątrz. W środku czołgał się, ponieważ przytłaczała go jego sytuacja życiowa.)
Leonard, na pozór zwykły mieszkaniec okolic Filadelfii, w momencie rozpoczęcia akcji powieści świętuje swoje osiemnaste urodziny w samotności i je śniadanie, a obok jego miski na stole leży niemiecki pistolet z czasów II wojny światowej.
Bardzo optymistyczny początek, wiem. Dlatego nudziarze bez przemyśleń i cała reszta tej części świata, której natura poskąpiła wyobraźni, odłożą zaraz to dzieło Matthew Quicka z myślą „Przecież ten Leonard to jakiś nienormalny człowiek, nie powinien siedzieć w normalnej kuchni, tylko w pokoju bez klamek”. W pewnym sensie takie, rzekłabym, ryzykowne opinie, są wręcz zaprzeczeniem przytoczonego już wcześniej przysłowia, a mianowicie „Nie oceniaj książki po okładce”. No ale cóż poradzić na takich ludzi, przecież to nie ich wina, że nie chcą poznać jednej z najbardziej wstrząsających wizji skutków błędów, popełnionych prawdopodobnie również przez nich samych.
„Wybacz mi, Leonardzie” ukazuje najkoszmarniejszą stronę mózgu ludzkiego, który pod wpływem samotności i wykluczenia próbuje nakłonić człowieka do odczuwania bezsensu życia i kreowania złych myśli. Przedstawia walkę i siłę, która jest godna przeciwstawieniu się innej oraz pomaga zrozumieć, jak działa umysł ludzki żądny zemsty za czyny popełnione w nieświadomości bólu, zadawanego innym.
Historia Leonarda wywiera jeszcze większe wrażenie, gdyż jest pisana z jego punktu widzenia, co wręcz wgniata czytelnika w fotel/kanapę/łóżko/ławkę itp. Według mnie powieść ma tylko jedną wadę, za to OGROMNĄ – czyta się ją zdecydowanie ZBYT SZYBKO, co, jak przypuszczam, wynika z odnajdywania w niej siebie samego:
Może ktoś z nas kiedyś na ulicy minął Leonarda? Może go nie zauważył? Może „Leonard” szedł zbyt szybko i nie chciał, by go zauważono? Może ten ktoś nie chciał pomagać i zignorował ból na twarzy „Leonarda”?
Książka nie udziela odpowiedzi na te pytania, a wręcz dodaje nowe, a jej akcja kończy się nagle, tak jak się zaczęła – niby wystrzał z niemieckiego Walthera P38.
Komentarze ( )