Ksiądz Jan Bździkot jest proboszczem dekanatu łańcuckiego, kapłanem w kościele pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa oraz nauczycielem katechezy w Gimnazjum im. Jana Pawła II w Białobrzegach. Opiekuje się wieloma grupami parafialnymi. Dawniej pracował w “poprawczaku” i był dyrektorem domu dla księży emerytów.
Co sprawiło, że postanowił Ksiądz wstąpić do seminarium?
Pytanie niby proste i oczywiste, a jednak, przy konieczności wyrażenia tego jednym zdaniem, jest oczywiście trochę trudne. Gdybym powiedział, że powołanie, to się może komuś wydać banalne. Po prostu wielu ludzi, którzy stawali na mojej drodze, pokazywało mi piękną, bardzo bliską drogę z Chrystusem i ta droga do kapłaństwa kształtowała się przez przykład moich rodziców, bo to oni nauczyli mnie modlitwy, byli dla mnie przykładem, a szczególnie mama, która pokazywała mi i mojemu rodzeństwu w sposób bardzo naturalny, kim jest Jezus, jak wygląda życie z nim w rodzinie, w której stosuje się Jego naukę w praktyce. Na tej drodze do kapłaństwa pojawiło się wielu naprawdę fantastycznych kapłanów, jednym z nich był ks, Adam, który potrafił zorganizować i zebrać młodych do nowopowstałych grup przy kościele. Zaimponował mi tym, co robi, jak to robi, jego oddanie się pracy w służbie Kościoła i jednocześnie bliskość z nami sprawiały, że jakoś dzięki Duchowi Świętemu zakiełkowały we mnie bardzo odległe marzenia, że może akurat tą drogą by pójść. A później – już w klasie maturalnej – była decyzja, że właśnie tam jest miejsce dla mnie. Coraz bardziej się widziałem przy ołtarzu. Imponowała mi liturgia, to, co ksiądz robi służąc.
Jaki stosunek do tej decyzji miała Księdza rodzina, popierali ją?
Pochodzę z rodziny wielodzietnej i w końcu musiałem wszystkim powiedzieć, że wybieram się do seminarium. Najpierw nie byłem pewien, czy to będzie zakon czy seminarium, po prostu, że idę drogą powołania kapłańskiego. Gdy najbliżsi się dowiedzieli, myśleli, że to żart z mojej strony, ale kiedy to już było faktem, obiecywali modlitwy. Natomiast rodzice… Nie pamiętam reakcji moich już ś.p. Rodziców. Tato od tego czasu na pewno zaczął się gorliwiej modlić, widziałem go częściej z różańcem. Natomiast mama, jak każda matka, najpierw nie dowierzała, później się rozpłakała, a następnie była już tylko akceptacja. Mama była takim moim przyjacielem i towarzyszem przez lata seminarium, przez lata w kapłaństwie, do momentu, kiedy odeszła z tego świata. Zawsze mogłem na nią liczyć, porozmawiać z nią. Wyczuwała, kiedy było coś nie tak. Nigdy nie musiałem walczyć o moją przyszłość, ponieważ wiedziałam, że ona ją akceptuje. Był też matczyny ból, bo o księżach zawsze ludzie mówią dobrze i źle. Mama martwiła się też o to, jakim księdzem będę. U niej były to troska, nadzieja, i radość.
Czy miał Ksiądz chwile zwątpienia, jeśli tak, to jak sobie Ksiądz z nimi radził?
Pierwsze kroki młodego kapłana to euforia, radość, wszyscy cię lubią, podziwiają, bo jesteś “młody, piękny i atrakcyjny”, wybuchowy i pewnie z pomysłami. Natomiast później przychodzi dojrzewanie. Zaczyna się patrzeć na inne priorytety, na inne ważniejsze sprawy. Wtedy już kapłan musi znaleźć trochę więcej ciszy, refleksji, więcej zanurzenia się w Piśmie Świętym, bo właśnie w tym momencie uświadamia sobie, że służy Bogu w człowieku. Ważna jest jakość mojej przyjaźni z Chrystusem. Może to lakonicznie brzmi, ale o miłości i o przyjaźni z Bogiem trudno jest mieć jedno przekonujące zdanie, by wyrazić to, co się czuje.
Czy czuje Ksiądz jakąś odmianę po tych 25 latach kapłaństwa w porównaniu z początkami służby Bogu?
Tak, bo te 25 lat to szmat czasu, kawałek życia, różne funkcje, inne zadania. Odmiana wynikała z mojego dojrzewania do kapłaństwa, do człowieczeństwa także i z doświadczeń w różnych miejscach, w których było mi dane pracować. To wszystko budowało moje spojrzenie na osobiste życie, na kapłaństwo, jakim mnie Pan Bóg obdarzył. Młodość mojego kapłaństwa to były godziny katechezy, różne grupy parafialne, wspólne wyjazdy. Później był etap zderzenia z ludzką nędzą, z pochyleniem się nad młodym człowiekiem. Pracowałem w “poprawczaku” przez 7 lat i nabrałem tam przekonania, że doprowadzić człowieka, młodego człowieka do Chrystusa nie jest rzeczą łatwą. Do tej pory wydawało się, że wystarczy zaprosić, powiedzieć i jest. Natomiast tam widziałem, jak wyglądają ludzie, którzy odeszli. To było osobiste doświadczenie i często do niego wracam, bo to dla mnie kopalnia przemyśleń i praktycznych podpowiedzi dla młodych, jak żyć, żeby sobie życia nie sknocić. Gdybym miał podsumować te 25 lat, to były piękne wzloty i te punkty na dnie. Także chwile refleksji, że coś źle zrobiłem, za mało byłem cierpliwy. Trzeba wyciągnąć wnioski, ale to taki mój charakter, że ciągle szukam, nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Nie jestem na tym wózku, który zjeżdża w dół, ku końcowi kariery, tylko chciałbym jeszcze wymyślić coś z Duchem Świętym, za jego pomocą właśnie zaktywizować, żeby jak najwięcej ludzi przy Chrystusie było. Jan Paweł II był dla mnie inspiracją, towarzyszył mi w życiu kapłańskim, zapisywałem jego myśli, żeby mi pomagały w duszpasterstwie. Gdybym sam sobie chciał dzisiaj wygłosić katechezę, jak uczyć młodych, to ważne są 2 rzeczy, Pierwsza to cierpliwość, cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość. Po drugie to umiejętność słuchania młodych, nie tylko nauczania, że ja wiem, a więc Wam powiem.
Czy nauka o Bogu w gimnazjum jest łatwą pracą?
Nauka o Bogu jest prostą sprawą. To świadectwo o Panu Bogu jest sprawą bardzo trudną, bo młody człowiek usadowiony w gimnazjum, na katechezie, słuchający tego, co ksiądz ma do powiedzenia, chce posłuchać człowieka, który ma do tego, co mówi, przekonanie, tak mi się wydaje, po tych 10 latach nauki w gimnazjum.
Dziękuję za rozmowę. Szczęść Boże.
Szczęść Boże.
Komentarze ( )