Tego dnia rano budzi go jego własny zegar biologiczny. Dochodzi 7:00. Dwunasty, zimny dzień listopada. Pierwsze, jasne promienie słońca wpadają przez okno dachowe do pokoju. Kolejne piętnaście minut, do czasu uruchomienia się mechanizmu budzika, spędza na przetwarzaniu w myślach możliwego przebiegu nadchodzących wydarzeń.
Jego twarz wydaje się spokojna, ale napięta, a szkliste oczy zdradzają głębokie skupienie, w jakim jest pogrążony. Nieprzyjazny dźwięk wyrywa go z letargu. Szybko się ubiera – przynajmniej w jakimś stopniu odpowiednio do okazji, śniadanie w pośpiechu, książki do plecaka, na te lekcje, które – na nieszczęście – nie zostały odwołane. Trzaśnięcie drzwiami.
Powietrze, przecinane ostrymi smugami intensywnego światła, jest gęste i mroźne. Do szkoły jedzie samochodem z mamą, która podwozi go do gimnazjum w drodze do pracy. Obserwacja otoczenia zza szyby pochłania go każdego dnia na nowo i za każdym razem z takim samym zaciekawieniem jego przymknięte powiekami oczy skupiają się na ruchu ulicznym. Chodnikami maszerują dzieci z wypiekami na twarzy i czerwonymi nosami, zostawiając za sobą kłęby pary, wydobywające się z ich ust. Na plecach niosą różowe i niebieskie tornistry z grafikami ulubionych kreskówkowych bohaterów, a w rękach worki na buty z haftowanymi imionami Kasia, Piotruś, Julcia. Dzieci, które wyszły za późno z domu, biegną, a te, które wręcz przeciwnie, kupują w pobliskich delikatesach bułkę kajzerkę na drugie śniadanie. Zna je doskonale – z widzenia. Codziennie spotyka spojrzenia tych samych oczu i widok tych samych dziecinnych blond warkoczyków.
Jak zwykle, spóźnia się na pierwszą lekcję. WF. Zawsze był zapalonym sportowcem, bo to właśnie z aktywnością fizyczną idzie w parze sztuka, natomiast bardzo niechętnie z matematyką. Dziś zgłasza brak stroju, chociaż ma go w torbie. Nigdy go z niej nie wyjmuje. Emocje biorą górę. Kozłowanie, kosz, nietrafiony. Kozłowanie, kosz, trafiony. Walenie w tablicę kosza, okrzyk dopingujący – odgłosy zdecydowanie niesprzyjające wyciszeniu. Chłopcy, kiedyś kumple – dziś rywale z równoległych klas, biorący udział w konkursie nie ćwiczą. Z reguły – lepsi nie muszą. Wystrojeni w garnitury i krawaty do kompletu z butonierką podpierają ścianę. Pewni siebie, gotowi na odbiór nagród. Roztrzęsiony nerwami, siedzi na ławce dla niećwiczących i słyszy ich rozmowę: „Stary, wygrana w kieszeni, zero konkurencji” i gotuje się w nim, bo widział te filmiki, łamiące prawa autorskie, w rozdzielczości 240p udostępnione na youtubie.
Wreszcie koniec. Lekcja skrócona, noszą krzesła na salę gimnastyczną. Otworzono podwójne drewniane drzwi. Nauczyciele, w odświętnych, innych niż zawsze strojach zajmują najlepsze miejsca na miękkich fotelach, a ich stoicki spokój i niewzruszone oczy nie pozwalają na żadne wnioskowanie z kamiennej mimiki. Nie można nawiązać z nimi bezpośredniego kontaktu, by odszyfrować choć mały fragment tajemnicy. Wrzawa, która pustoszy względnie uporządkowaną przestrzeń twardych ławek i krzeseł. Tuż za profesorami głośne śmiechy i piskliwe chichoty dziewcząt jeszcze bardziej potęgują napięcie, i tak sięgające zenitu. Ostatnie próby dźwiękowe „raz, raz, cisza!” i rozpoczęcie przez panią dyrektor. Przedstawienie planu akademii nie jest zachwycające: „… oraz na zakończenie podsumowanie szkolnego konkursu na teledysk do pieśni patriotycznej”, a wręcz lekko podłamuje, ożywioną przed momentem widownię. Wierszyk, piosenka, wierszyk, prezentacja, piosenka, zejście chóru. Koniec części artystycznej. Następuje oddanie głosu przewodniczącemu jury, a ogłoszenie werdyktu, na które czeka blisko trzystu uczniów, powoduje wznowienie poruszenia i szmerów w sali. Odczytywanie miejsc zacznie się od końca, co, wydaje się, ma doprowadzić do całkowitego omdlenia już półprzytomnego artysty. Wyróżnienie, miejsce trzecie, drugie i kolejne takie samo, a pomiędzy każdą z odczytywanych pozycji, oprócz braw, ukłucie w sercu – zazdrości czy może ulgi? Wyświetlanie każdego klipu dodatkowo przedłuża czas oczekiwania. Tuż przed odczytaniem zwycięzców przyczepia się Miki:
„- Siema, wiem, że wy…
– Cicho… teraz… ani słowa, bo dostaniesz!”
Obywa się bez rękoczynów, ale też nie ma na nie czasu, bo mówione do mikrofonu, a płynące z głośników słowa stają się prawdą. Po publice płynie fala gwizdów i oklasków. Film w reżyserii Tytusa Przybyło otrzymuje nagrodę główną, a młody filmowiec miejsce na scenie zajmuje wraz z piątką swoich oddanych aktorów. Projekcja teledysku to najszczęśliwsze dwie minuty i dwadzieścia trzy sekundy życia, podczas których owacje nie ustają ani na chwilę, a obejrzenie własnego dzieła z perspektywy podium powoduje szybsze bicie serca i szczere łzy. Członkowie komisji po kolei podkreślają niezwykły talent i profesjonalizm młodych artystów, omawiając dobór muzyki, stylizację, charakteryzację, aranżację, wreszcie sedno – sam pomysł, który wprawia całą machinę w ruch. Tytus mówi potem: „słodzenie słodzeniem, ale należy pamiętać, co tu jest najważniejsze – zamysł reżysera, wychwycony z tłumu jako unikatowy i oryginalny, nie wymaga komentarza, po prostu jest – to amatorscy aktorzy ze szkolnej ławki, którzy zawsze po prostu są”.