Gdy jest się sierotą, marzy się o rodzinie i ognisku domowym. Gdy ma się pracę, marzy się o awansie i lepszych warunkach. Gdy ma się wszystko, chce się mieć jeszcze więcej. Jedna chwila potrafi zaważyć na całym późniejszym życiu, a także na podejmowanych decyzjach. Bohater filmu “Do utraty sił” zdaje się wiedzieć o tym najwięcej.

Film Antoine Fuqua na pierwszy rzut oka kusi pięknymi, dynamicznymi zdjęciami i aktorami z górnej półki, którzy tchną życie w swoje postacie. Wydawać by się mogło, że na tym koniec. Nic bardziej mylnego, bo „Do utraty sił” jest obrazem pełnym emocji, który rzuca zupełnie inne światło na manię wielkich pieniędzy, luksusu i przepychu. Pojęć kojarzących się jednoznacznie ze światem boksu. Okrutnego, wymuszającego wiele poświęceń, jak również skorumpowanego.
Poznajemy historię Billy Hope’a, boksera, który właśnie kolejny raz toczy (zwycięski) bój o mistrzostwo w swojej dziedzinie. Wśród miejsc dla najważniejszych osób siedzi jego ukochana żona, Maureen. Z nieukrywanym zdenerwowaniem ogląda zmagania męża na ringu. Tak właśnie rozpoczynają się pierwsze sceny filmu, które od razu informują, że podążanie za nimi gwarantuje emocje rodem z przejażdżki kolejką górską.

Tak, zdecydowanie to, co prezentuje nam reżyser, pozwala zadać pytanie: „Co jest nie tak, skoro Billy ma wszystko?” Wyrósł przecież na człowieka sukcesu – dzięki swojej zawrotnej karierze wyciągnął siebie i żonę z domu dziecka, ma dom, o którym większość ludzkości może tylko pomarzyć, jest ojcem zakochanym w swojej jedynej córce. Sielanka, prawda? Bez obaw, to tylko preludium. Środowisko bokserskie szybko przypomina o swojej brutalności. Podczas charytatywnego balu w wyniku pojawienia się odwiecznego przeciwnika Hope’a, ginie jego żona, Maureen. W tym momencie fabuła zmienia swój kierunek o 180 stopni. Bokserowi bowiem przyjdzie sięgnąć dna i sam przekona się, co oznacza stoczyć prawdziwą, życiową walkę.

Z pewnością „Do utraty sił” nie jest pozycją charakteryzującą się wieloma zwrotami akcji. Film jest przewidywalny, ale co ciekawe, to nie wpływa na jego odbiór i ocenę. Dlaczego? Zachwyca przede wszystkim rozmachem – scenami o wielopłaszczyznowym odbiorze i kolorycie. Reżyser niejako zdaje się też pomagać widzowi konstruując sceny sportowe zupełnie tak, jak ogląda się pojedynki bokserskie za pośrednictwem telewizji.
Co najbardziej jednak zachwyciło mnie w tym obrazie, to obsada. Jake Gyllenhall przeszedł samego siebie i dzięki temu postać Billy’ego z pretensjonalnej stała się niezwykle waleczną i przede wszystkim prawdziwą. Gyllenhall kreując swojego bohatera wchodzi w otwartą polemikę z widzem, ponieważ z jednej strony mu współczujemy, a za chwilę irytujemy się jego bezmyślnymi decyzjami.
Wszyscy pozostali aktorzy również wznieśli się na szczyty swoich możliwości. Epizodyczna rola Maureen, grana przez Rachel McAdams mogłaby przejść bez echa, gdyby nie wspaniały warsztat aktorki, która spowodowała, że pamiętamy charakter, upór i ogromne uczucie, jakim Maureen darzyła męża.
Zazwyczaj dziecięce role oceniam negatywnie. Dzieci, które stawiają pierwsze kroki jako aktorzy, zawsze wydawały mi się nieco przerysowane w swojej grze. O Oona Laurence nie można już tego powiedzieć. Jej postać, czyli Leila Hope, została wykreowana w sposób tak dojrzały, iż ogarnęło mnie zaskoczenie, gdy dowiedziałam się, że ta mała aktorka ma zaledwie 10 lat. Do tej pory w kinie rzadko spotykało się tak dobrze zbudowane dziecięce role, a filmowa Leila jest fenomenalna. Momentalnie wczuwamy się w jej sytuację, wspieramy ją. Często dziewczynka zdaje się być o wiele mądrzejsza od swojego ojca i to ona staje się niejako głową rodziny.
Tak prezentuje się najlepsza trójka aktorów w tym filmie. Neutralnie oceniłabym Forest Whitaker’a, bowiem jego bohater nie odznacza się szczególnie na tle innych. Jest kimś, kto pomaga Billy’emu odzyskać psychiczną i fizyczną równowagę, sam nie będąc ideałem. Nie jest to kreacja wybitna, ale też nie zła. Jeśli aktorowi zależało na tym, by Titus Wills był jedynie dobrze skrojoną postacią drugoplanową, to z pewnością zadanie zostało wykonane.
Niestety obsadzenie amerykańskiego rapera w roli menedżera głównego bohatera okazało się w mojej ocenie największą wadą tego filmu. 50 Cent (Curtis Jackson) zupełnie nie sprostał powierzonemu zdaniu. Jordan Mains jest według mnie zbyt sztywny i nieprawdziwy, brakuje mu artystycznego kunsztu, który można było wydobyć, gdyby tylko ktoś inny miałby go zagrać. Na szczęście jest to bohater, którego obecność nie dominuje w „Do utraty sił” i nie zaburza ogólnego odbioru.

Nie ulega wątpliwości, że filmów o podobnej tematyce powstało już niemało. Były oczywiście lepsze i gorsze. Jak zatem ocenić „Do utraty sił”? Czy jest to obraz w jakimś stopniu rewolucyjny? Zmienia, porusza coś w widzu? Na pewno reżyser wiedział, co robi i jaki efekt chce osiągnąć, bo ilość emocji nagromadzona w filmie jest naprawdę ogromna. Jednakże na żadnym etapie nie dominuje ani ckliwość, ani zbytnia brutalność. Wszystko podawane jest w sposób konsekwentny, choć niepowiedziane, że widza się oszczędza. Mimo swej pozornej przewidywalności przesłanie, które wyłania się po zakończonym seansie utwierdza w przekonaniu, że „Do utraty sił” jest dziełem na tyle wartościowym i szczerym, by pamiętać o prawdziwości każdego emocjonalnego wzniesienia – i aktora, i widza.