Tak głucho wpatrywałam się krwawiące okiennice. Deszcz mrużył mi oczy. Co godzinę i co minutę odnajdywałam słone smugi na twarzy. Obserwowałam świat przez zamknięte okiennice. Zdołałam jednak dostrzec niemą konwersację. Byłam głucha, w połowie ślepa, przytłoczona dniem wczorajszym i jutrzejszym, ale gesty, które dojrzałam już na zawsze pozostaną w mojej pamięci, w moim sercu. Wielki, ozłocony listowiem dąb, kieszonkowa, czerwona parasolka, a pod nimi?
Skulona, opatrzona w kilka siwych włosów staruszka i ten mało urodziwy, oparty na kiju starzec.
Skromni, bezbarwni ludzie, którzy gotowi byli ukazać całemu światu, a może tylko mnie, co kryje się pod betonową etykietką sensu życia.
Drżące skinienie kolana, ucałowanie pomarszczonej dłoni, głębokie spojrzenie i cichy ruch warg, z których płynęło melodyjne „kocham cie”… To nie opis marnych zaręczyn, lecz żarliwej miłości. Dojrzałej umysłem i młodzieńczej duszą. To scena, o której nigdy nie zapomnę.
Babcia i Dziadek – ludzie, którym zawdzięczam życie – dali mi wiarę, rozpalili nadzieję, otworzyli oczy. Roztrzaskali grube mury serca, by wydobyć miłość. Nie samolubną i egoistyczną, lecz prawdziwą. Świadomą, szczerą, zdolną do poświęceń, pełną oddania w imię dobra bliźniego. Jestem im wdzięczna za tę lekcję.
Teraz już wiem, że sens mojego życia kryje się w osobie drugiego człowieka.