Niedawno na jednym z kanałów filmowych ponownie obejrzałem najnowszą – nie licząc przygód Antmana – produkcję Marvela: „Avengers: Infinity War”. Majowa premiera filmu wstrząsnęła mną. Nie potrafiłem wtedy napisać recenzji filmu. Minęło jednak pół roku. Emocje opadły i mogłem sobie w spokoju całą historię „ułożyć w głowie”.
Twórcami filmu są bracia Anthony i Joe Russo. Autorami scenariusza są Christopher Markus i Stephen McFelly.
Potężny Thanos, znany nam ze „Strażników Galaktyki” oraz pierwszych „ Avengersów” chce zdobyć władzę nad wszechświatem. Potrzebuje do tego sześciu kamieni nieskończoności. Na jego drodze stają wszyscy pozytywni bohaterowie, którzy pojawili się dotąd w produkcjach Marvela m.in.: Iron Man, Spider-Man, Thor, Star Lord, Gamora oraz Czarna Pantera. Czy uda im się powstrzymać Thanosa i jak historia się zakończy, dowiecie się oglądając film. Jedno jest pewne. Zakończenie zaskoczy totalnie.
Film łączy wątki ze wszystkich produkcji filmowych Marvel Studio. Pojawia się w nim większość bohaterów i to jest super. Znajdziemy w nim odpowiedzi na wiele pytań i zagadek pojawiających się we wcześniejszych poszczególnych produkcjach Marvela. Największe wrażenie zrobiły na mnie efekty specjalne. Pojawienie się „nanotechnologicznych” strojów Iron Mana czy Spider-Mana czy sceny w kosmosie wzbudzały zachwyt.
Jeśli chodzi o najfajniejszą postać to był to Drax. Ten zwariowany, trochę „przytępiały” twardziel potrafił swoim zapałem i śmiesznym zachowaniem doprowadzić mnie do łez i napadów śmiechu.
Jednak największym zaskoczeniem było pojawienie się Johanna Schmidta, czyli Czerwonej Czaszki – antagonisty Kapitana Ameryki. Przypomnę tylko, że postać ta po pamiętnej scenie na superbombowcu z pierwszego filmu o Kapitanie Ameryce już się więcej nie pojawiła. Co więcej, twórcy zadbali, by Schmidt miał na sobie swój mundur.
Bitwa w Wakandzie była rewelacyjna.
Największy szok wywarło na mnie zakończenie filmu.
Czy film miał słabe strony? Pod względem technicznym nie. Irytowała mnie trochę zmiana zachowań głównych bohaterów. Denerwował mnie Bruce Banner, który nie potrafił przemienić się w Hulka. Czekałem z niecierpliwością na zielonego stwora rzucającego samochodami i walczącego ze złem. Brakowało mi także Kapitana Ameryki, którego jestem fanem. I choć Chris Evans występuje w filmie, to bez swojej tarczy oraz w mundurze bez białej gwiazdy jest „tylko” Stevem Rogersem.
Nasunęła mi się taka refleksja. W komiksowym świecie Marvela nie ma miejsca dla Boga. Nie ma nadziei i wiary. Nikt się nie modli w chwili zagrożenia czy utraty życia. Trudno mi w taki świat uwierzyć, nawet „komiksowy”. Mamy wielu herosów, prawie nieśmiertelnych i niezniszczalnych, ale nie mamy Boga.
Jeśli do tej pory jest jeszcze ktoś, kto nie widział „Avengersów – Wojny bez granic” to gorąco zachęcam do tego, by go zobaczył. Ja natomiast z niecierpliwością oczekuję dokończenia wojny z Thanosem w kolejnych „Avengersach”. A premiera „już” w maju 2019 roku.
Komentarze ( )