Są filmy „słabe”, „w miarę” i te, o których mówimy z zachwytem, czyli „dobre”. „Przełęcz ocalonych” pod każdym względem możemy zaliczyć do ostatniej, najwyższej rangą grupy. Przekaz, który niesie ze sobą film jest naprawdę ważny. Historia przedstawiona przez Mela Gibsona rozegrała się naprawdę. Młody amerykański żołnierz podczas II Wojny Światowej chce pełnić swój obywatelski obowiązek. Ale w jaki sposób? Bo na pewno nie z bronią w ręku…
Desmond Doss, w którego postać wcielił się Andrew Garfield, jest zwykłym amerykańskim chłopakiem. Przeżywa swoją wielką miłość, ale w życiu nie zapomina o Bogu i zasadach moralnych. Pełen chęci do obrony kraju wyjeżdża na szkolenie, a zaraz po nim w sam środek piekła, przepełnionego cierpieniem i śmiercią wielu ludzi. Film zaczyna się spokojnie, lecz od epizodu budzącego napięcie, gdy mały Desmond ciężko rani brata, zmienia się wiele, a widz zyskuje wiedzę o późniejszych motywacjach bohatera. To właśnie w tym momencie postanawia, że ostatni raz skrzywdził człowieka. Doss zostaje obdżektorem, lecz chce walczyć, ale bez broni w ręku. Ta decyzja kosztowała go wiele, koledzy i przełożeni kpili z jego postawy. Bali się, iż w razie niebezpieczeństwa on im nie pomoże… Lecz to właśnie Desmond nie ucieka od potrzebujących, rannych kolegów w chwilach grozy, a jego bohaterstwo przekracza granice zwykłej żołnierskiej solidarności na froncie.
Muzyka stworzona przez Rupeta Gregsona-Williamsa jest odpowiednim podkreśleniem poszczególnych etapów fabuły, na początku spokojna, opanowana i odzwierciedlająca przedstawiane wydarzenia beztroskiej młodości. „A Calling” ubogaca scenę pierwszego pocałunku bohatera, ukazując piękno sytuacji. Później robi się bardziej dynamiczna, „Rescue Continues” towarzyszy nam w momencie, gdy Doss ściąga z klifu rannych, sama scena jest już bardzo emocjonująca, a dobrana do niej muzyka buduje jeszcze większe napięcie.
Naszymi doznaniami podczas oglądania filmu kierują także użyte barwy scenografii, za którą odpowiedzialny był Barry Robison. Ciepłe i przyjemne w chwilach radosnych oraz ciemne i ponure w czasie grozy i śmierci.
Bez zarzutu jest tu także gra aktorska. Tytułowa postać jest odegrana fenomenalnie. W oczach aktora widać przejęcie każdą odgrywaną sceną, w głosie można słyszeć emocje i zaangażowanie. Nie można pominąć też uwagi o ślicznej Teresie Palmer, która wcieliła się w Dorothy Schutte – narzeczoną Dossa. Najbardziej spodobała mi się scena, w której Dorothy musiała się pożegnać z narzeczonym, ten moment przy autokarze, gdy widać czułość, niepokój i przejęcie, doprawdy wzrusza.
Moim zdaniem całokształt filmu wypada genialnie. Przede wszystkim musimy pamiętać, że to prawdziwa historia człowieka, który uratował 75 żołnierzy w nieludzkich czasach, narażając własne życie. Desmond od ojca nad grobami jego przyjaciół usłyszał słowa „Myślisz, że wojna dopasuje się do Twoich przekonań?”. Nie były to słowa otuchy, lecz Doss pokazał, że chęć niesienia pomocy nie ma ograniczeń…
Komentarze ( )