Znacie miasta wiecznie świecących neonów, niemilknącej muzyki, tam, gdzie nawet w nocy na ulicach jest mnogość wesolutkich ludzi? Takimi miejscami są między innymi Las Vegas czy Tokio. Są one nazwane miastami, które nigdy nie zasypiają, ale czy słyszeliście o miastach, które nigdy się nie budzą? Otóż ja, miesiąc temu się w takim znalazłam…
Co 3 lata jeżdżę w to tajemnicze miejsce, lecz dopiero w tym roku doceniłam jego niezwykłość. Jest to miasteczko na Dolnym Śląsku, tuż przy granicy czeskiej. Dawniej tętniło życiem ze względu na prężnie rozwijający się tam przemysł włókienniczy. Przyjeżdżało wiele młodych osób w poszukiwaniu lepszego życia. Niewielka odległość od granicy niemieckiej chwilami napawała mieszkańców niepokojem, ale nawet stan wojny nie mógł całkiem zatrzeć sielankowej atmosfery.
Czyż to nie wymarzone miejsce na kupno poniemieckiej kamieniczki w pobliżu tętniącego życiem rynku z widokiem rozpościerającym się na las?
Dziś to miejsce zmieniło swój charakter… Nikt nie przyjeżdża na stałe. Młodzi ludzie emigrują do Niemiec, gdzie czekają na nich lepsze zarobki. Miasteczko zgubiło swą sielankową atmosferę na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Zastąpiło ją melancholijne znużenie, a na niegdyś tłumnym rynku przesiaduje samotnie pani z burzą fioletowych włosów, słynąca za czasów swej młodości z podobieństwa do Hanny Suchockiej. Zamiast gwaru rozmów słychać jedynie gruchanie gołębi, które najwyraźniej liczebnością przewyższają ludność zamieszkującą tę miejscowość. O tym, że ktoś tu mieszka przypomina melodia „Barki” wygrywana codziennie o 21:37. Mimo tego, że miejsce to najwyraźniej zostało zapomniane, to nadal rozbrzmiewa w nim echo dawnej świetności. Co kilkadziesiąt metrów można się spotkać z ruinami lub zabytkowymi posiadłościami polskich bądź niemieckich szlachciców. Tabliczka widniejąca na murze jednego z takich budynków głosi, że ta niegdyś piękna budowla grozi zawaleniem, co nie przeszkadza okolicznym poszukiwaczom powojennych skarbów w dogłębnym jej przeszukiwaniu.
Mimo tego, że jedyną atrakcją jest karmienie gołębi, mimo iż zamknięto tam nawet „Biedronkę”, jest to jedno z najbardziej magicznych miejsc, w jakie dotarłam. Moja mama spędziła tu dzieciństwo i jest to dla mnie jeden z elementów dopełniających niezwykłość tego miejsca. Przykry jest fakt, że takie “perełki” są zapominane, wręcz wzgardzone przez twórców przewodników dla turystów, lecz gdyby nie to, miasteczko straciłoby nadany prze ze mnie tytuł, a tym samym utraciło niepowtarzalny charakter. Spytacie pewnie, dlaczego nie podaję nazwy tego miejsca… Pragnę, aby pozostało bezimienne, tajemnicze, takie, jakie pokochałam.
Komentarze ( )