Rząd czwarty, miejsce ósme – całkiem dobry widok na „Szosę Wołokołamską”… Scena na Świebodzkim w intrygujący sposób przedstawia dzieło Heinera Mullera, niemieckiego dramatopisarza.
Aktorzy nie są amatorami, tak jak ich gra. Mimo wszystko zaliczyli kilka wpadek, które dość łatwo można było dostrzec. Gestykulacja, mimika, dykcja – wszystko to opanowane do perfekcji. Bardzo efektowna sceneria w nowatorskim stylu, który dobrze zgrał się z historią przedstawianą na scenie. W pierwszej części spektaklu, który zaczął się, nim zdążyliśmy zająć miejsca, możemy zaobserwować tego samego człowieka, który opowiada tę samą historię, lecz będąc w innym wieku. Jeden mówi z ekspresją, a jego starszy model z perspektywy czasu z ogromnym opanowaniem. Mówiący w tym samym czasie panowie mieli prawdopodobnie wywołać u widza niecodzienne wrażenia. Z przykrością stwierdzam, że wyszedł z tego niezrozumiały bełkot dwóch osób, które próbują się przegadać, by dojść do głosu.
W tle wyświetlany był film. Nie wiem, jaki był jego cel. Moim zdaniem mijał się z przedstawieniem. Łowienie wieloryba (a przynajmniej tak mi się wydawało), wyciąganie go na statek i rozkrajanie, podział mięsa? Nadal nie wiem, czym to było, czy miało może głębsze przesłanie, dopełniało sztukę? Nie mam pojęcia.
Mimo że na scenie występowało tylko trzech aktorów, ciężko było nadążyć z dokładnym obserwowaniem tego, co się działo, m. in. dzięki bogatej scenerii i efektywnym epizodom. Aktorzy co chwilę zrzucali z siebie ubrania. Plaża nudystów czy przebieralnia? Po raz kolejny nie mam pojęcia. Pan, który wszedł na scenę, by przykleić wąsy aktorom lub ulizać im włosy, bardzo mnie zaskoczył. Zastanawiałam się, czy przyjdzie również do nas, do publiczności, by i nam zaprezentować swoje umiejętności charakteryzacji.
Oglądając ten spektakl, możemy zobaczyć, jak okropna jest wojna. Dlaczego? Bardzo wpływa na ludzką psychikę, niestety, nieodwracalnie. Najgorsze jest to, że kolejne pokolenia dalej nie są w pełni czyste. Czują się zniewolone i dalej nie potrafią pokonać strachu i gniewu, które zostały założone jak kajdany na naszych dziadków. Żyjemy w cieniu okrucieństw, jakie wydarzyły się na tych ziemiach, a nowsze pokolenia dalej zarażane są tą chorobą.
Gra na gitarze jednego z aktorów, Roberta Kronenbergera, była zniewalająca i wprost idealnie wpasowała się w charakter rozgrywających się scen. Wielkie brawa dla Artura Szczyszczaja za wspaniałą grę aktorską, pomimo nielicznych błędów. Nie jest to spektakl prosty ani przejrzysty, ale gdy zastanowić się po kolei nad tym, co działo się na scenie, można uświadomić sobie jego przesłanie. Scena została dobrze wykorzystana, co możemy zobaczyć, wychodząc, gdy całą jej przestrzeń zapełnia chaos tego, co wcześniej było w ładzie. „Szosa Wołokołamska” nie wywarła na mnie jednak oszałamiającego wrażenia. Osobom lubiącym historię spektakl może się bardziej spodobać. Natomiast u ludzi takich jak ja po wyjściu z teatru myśli są chaosem. Pozostaje tyko pytanie, jak je ułożyć, by coś z tego spektaklu zrozumieć?
MARTA CIBOROWSKA – 2 e, Gimnazjum nr 13 im. Unii Europejskiej we Wrocławiu