Nie chodzi o jakiś tam zwykły wiatrak czy młynek do kawy. Szpindlerowy Młyn to czeska miejscowość położona w paśmie Karkonoszy. Oddalona jest od granicy z Polską o około 70 km. Wybrałem się tam w święta; teraz o tym opowiem…
W święta Bożego Narodzenia 2017 pojechałem wraz z rodziną do karkonoskiej miejscowości o nazwie Szpindlerowy Młyn. Jak się przekonałem, jej położenie jest niesamowicie malownicze. Otoczona górami, pełna strumyków w środku zimy… Istny cud! No dobrze, ale teraz kilka słów o mojej wyprawie.
Zaczęła się ona w sobotę, 23 grudnia, gdy po śniadaniu wyjechaliśmy trasą na Wrocław. Im bliżej celu podróży byliśmy, tym intensywniej wyobrażałem sobie miejscowość: bałwany, hałdy śniegu, piękne i zalesione góry…
Ale wróćmy do tematu. Jechaliśmy przez Polskę i nawet trochę się zmartwiłem, bo wcale nie było śniegu. Jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie. Zaraz przed granicą z Czechami pola, domy i auta delikatnie przyprószone były śniegiem. Z każdym następnym kilometrem puchu przybywało. Jednak to, co się stało po stronie czeskiej, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Blisko metrowa warstwa śniegu spoczywała na wszystkim wokół.
Jechaliśmy dalej. Żacler, Trutnov, Vrchlabi i w końcu zauważyliśmy wielki w całej swej okazałości Szpindlerowy Młyn. Gdy dotarliśmy na miejsce, to – wiadomo – zakwaterowanie i oczekiwanie. Czekaliśmy, bo podróżowaliśmy w trzy samochody. Auta w końcu przyjechały, jeden po drugim. Byli to mój wujek i ciocia oraz dziadek i babcia. Po przebraniu się spotkaliśmy się razem w największym z pokojów. Przedyskutowaliśmy, co będziemy robić jutro, a ponieważ zrobiło się późno, zdecydowaliśmy się pójść spać.
Nazajutrz zjedliśmy śniadanie i… niczym halny wiatr, pomknęliśmy do wypożyczalni sprzętu narciarskiego. Przed południem byliśmy na stoku i, co się z tym wiąże, rozpoczęło się wielkie szusowanie. Wybraliśmy górę zwaną “Medvedin”, co po czesku znaczy “Niedźwiedź”. Nie będę opisywał szczegółowo tras, ponieważ zajęłoby mi to za dużo czasu. Powiem krótko – wyciąg kanapowy, który z 800 metrów, bo tak położony jest Szpindlerowy Młyn, wywoził turystów na szczyt Medvedina na wysokość 1235 metrów. Zazwyczaj można tu podziwiać piękne widoki, jednak przez te dwa dni nad miasteczkiem wisiały gęste chmury. Z tej wysokości zjeżdżaliśmy trasą niebieską na sam dół albo czerwoną – do połowy wysokości góry. Wszystko zależało od naszej dyspozycji.
Jeździliśmy wszyscy, oprócz babci i dziadka. Tak minęło niedzielne popołudnie, 24 grudnia. Później, tradycyjnie, obchodziliśmy Wigilię. Na stole pojawiło się 12 potraw, zawitał do nas Gwiazdor lub Święty Mikołaj (jak zwał, tak zwał), ale przede wszystkim nie zabrakło rodzinnej atmosfery. Po wieczerzy zagraliśmy wspólnie w grę.
Po tym wydarzeniu poszliśmy spać, a następnego dnia, tj. 25 grudnia, wstaliśmy wcześnie i nastąpiła powtórka, czyli narty. Wieczór był nieco inny, poszliśmy do restauracji Lebeda. Po posiłku udaliśmy się na spacer do miasta. Gdy spacer dobiegł końca, wróciliśmy do hotelu i zagraliśmy w grę. Rano zjedliśmy śniadanie i nadszedł czas na rozstanie… Niestety, nie mogliśmy już dłużej delektować się pięknem tego miejsca. Trzeba było ruszać w drogę. Dnia 26 grudnia 2017 roku po 16.00 dotarliśmy już do domów.
Taki był koniec wielkiej wycieczki do Szpindlerowego Młyna. Zachwyt, piękno i urok miejsca trudno opisać. Z czystym sumieniem mogę polecić wyjazd do czeskiej miejscowości. Narty w Szpindlerowym Młynie to niesamowita przygoda…