Kamil Rzymski, autor wierszy

Kamil Rzymski lat 18
Egocentryk, niezbyt powściągliwy idealista-arogant. Niepodważalny autentyk i pisarz amator. Ateista, a raczej agnostyk o piwnych, zmęczonych światem oczach. Wszystko zrodziło się z niczego, praktycznie pod wpływem impulsu jednego dnia za czasów gimnazjum. Tak jak świat powstał z niczego, tak też moje “twory” również powstają z niczego, pojawiają się od tak pod wpływem potoku myśli.

„Zagubiony” 
Wygiąłem się i przestałem już pasować.
Nie jestem już częścią tej układanki
Nie umiem z biegiem czasu adaptować
Przegrana to moje kolejne imię

Odrzucony przez własne lojalne stado
Uciekłem by móc schować głowę w piach
Nie ulegając przy tym dobrym radom
Ucieczka to moje kolejne imię

Znów krew spływająca ciurkiem po ramieniu
Ostrość żyletki tnąca skórę jak nóż
Ciało oddające się tylko westchnieniu
Ból to moje kolejne imię

Przytłumiony krzyk i ukryty, cichy szloch
Upadek na kolana, żal w sercu
Przed dobrymi myślami tylko popłoch
Cierpienie to moje kolejne imię

Złamany kręgosłup, połamane kości
Nic nie warta ciecz na nowym dywanie
Oczy przymknięte ku radosnej ciemności
Śmierć to moje ostatnie imię.

“Stracony”
Chciałbym zamknąć oczy
Nie otworzyć ich więcej
Zniknąć z tego świata
Chronić zranione serce

Zmazać wszystkie blizny
Każdą, małą rysę
Pozbyć się opuchlizny
Kości już dawno łyse

Wśród piasków pustyni
W piekielnym ciepełku
Ciągle w uszach drwiny
Wszystko zamknięte w wahadełku

Bez końca…na okrągło
Ciągle…Cały czas
Nic nie pomogło
Gdy nie ma już nas

“Rozerwane Skrzydła”
Próbuje wzlecieć do góry
Mimo tego, że ty wyrywasz mi pióra
Próbuję przelecieć mury
Mimo tego, że dziób w dół znów zasuwa

Chwytasz moje skrzydło w jedną dłoń
By czułym uściskiem złamać je na pół
Szepcząc przy tym “w morzu zgiń, toń
Lub z braku sił wpadł w głęboki dół”

Próbuję machać jednym skrzydłem
Wiedząc, że i tak nie dam rady
Do tego stanu już przywykłem
Nie należąc do świętej triady

Bestialski uśmiech malowany
Nie potrafię określić stanu
Mózg cały poszufladkowany
Brak jakiegokolwiek morału

Wszystko ujawnia obojętność
Kłoda za kłodą pod nogami
Życie jak brudnej wody mętność
Jesteśmy życia sługusami

Nie mam już skrzydeł, wiszę nad kominkiem
A moje puste oczy obserwują
Żywot będący wyłącznie upominkiem
Utracony przez tych co ostrożnie knują

“Niczym feniks”
 Jestem ognistym ptakiem ogarniętym błyskawicami
Szukającym spokoju, wypędzonym przez ludzi
Wszędzie gdzie moje gniazda ludzie atakują widłami
Mój ryczący przepełniony pustką krzyk was budzi

Na szyi założona perłowa obroża cierpienia
Pazury złączone przez usztywnienia kamienne
Zamknięty w klateczce na cztery spusty marzyciela
I łkający z bólu po wyrywaniu piór biednie

W pewnym momencie próbuje sam udusić znów siebie
Czując jak całe moje ciało zmienia się w proch
Chwilowa satysfakcja, przytrzymanie dzioba na glebie
Rozsypuje się cały tworząc wielki motłoch

Niczym feniks powstaje na nowo z ostatnich prochów
Nie umiem się wyrwać z okowów bezsilności
Zwariowany szepczę w zamknięciu “ciągle mnie chciej i mów”
Czekając aż wiatr rozwieje moje kruche kości.