W czasach, gdy wytwórnie prześcigają się w wypuszczaniu kolejnych sequeli komputerowo wygenerowanych produkcji, film czarno biały zdaje się mieć bardzo ograniczone szanse dotarcia do młodego odbiorcy. Sam również zauważyłem u siebie pewien rodzaj uprzedzenia wobec dzieł filmowych starej daty. Czy widz rozpieszczony przez efektowne zbliżenia i najazdy na stworzone przez grafików obrazy obawia się, że w produkcji pozbawionej kolorów niewiele zobaczy ?
Źródłem wiedzy początkującego kinomana w Polsce jest bez wątpienia portal Filmweb, dostarczający bądź co bądź rzetelnych informacji na temat obsady czy reżyserii szukanego filmu, dający też możliwość jego oceny i dyskusji o nim. Jak każdy szanujący się serwis, ma on ranking najwyżej ocenianych dzieł. Oczywiście daleko mu do zestawień sporządzonych przez krytyków filmowych, próżno szukać tu w pierwszej dziesiątce choćby uznanego przez Amerykańską Akademię Filmową za film wszech czasów “Obywatela Kane’a”. Prym wiodą tu dzieła utrzymane we współczesnej estetyce filmowej, nierzadko przepełnione efektami specjalnymi. Jest jednak pewien wyjątek, i to aż na siódmym miejscu.
Film Sidneya Lumeta “Dwunastu gniewnych ludzi” był w mej świadomości od pewnego czasu, jednak nie uważałem kwestii obejrzenia go za palącą. Po pierwsze, widniejąca przy produkcji data 1957 mogła zniechęcać w moim konkretnym przypadku. W dzieciństwie, przed epoką kablówek i telewizji satelitarnej, zawsze ciekawiły mnie przedwojenne filmy, oczywiście czarno-białe, z widocznymi uszkodzeniami na poszczególnych klatkach. Gdy w końcu miałem okazję je obejrzeć, rozczarowałem się- przynajmniej polskie kino z tamtego okresu to głównie lekkie musicale i romanse, przeznaczone dla niewymagającego odbiorcy. Czerń i biel poczęły kojarzyć mi się z lekką tandetą. Dość dygresji, wracając do meritum, wiedziałem rzecz jasna, że “Dwunastu gniewnych ludzi” opowiada o posiedzeniu ławy przysięgłych i jest czymś w rodzaju teatru telewizji, dziejącego się w jednym pomieszczeniu. Czy brzmi to zachęcająco, podczas gdy bombardowany jestem reklamami kolejnej części przygód superbohaterów? A jednak…
W miniony piątek, przeglądając rutynowo program TV (mimo mnogości kanałów, ciężko znaleźć coś dla siebie, zastanawiam się co kreuje ramówkę popularnych stacji, bo chyba nie potrzeby widza; każdy pytany o poziom nadawanych programów, odpowiada z podobną dezaprobatą) natrafiłem na “Dwunastu gniewnych ludzi”, oczywiście o później godzinie 23:30. Mimo późnej godziny, bacząc na to, że film nie jest długi, postanowiłem spróbować. I już od pierwszej minuty poczułem, że oglądam coś niezwykłego. Zarys fabuły: przed sądem rozpatrywana jest sprawa osiemnastolatka z parszywej dzielnicy, oskarżonego o zadźganie swojego ojca. Zabójstwo pierwszego stopnia ze szczególnym okrucieństwem, za to kara może być tylko jedna: krzesło elektryczne. Przewód sądowy zakończył się, teraz ogłoszenie wyroku leży w rękach cudownej instytucji amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, chodzi mianowicie o ławę przysięgłych. Musi ona podjąć jednomyślną decyzję, 12:0, winny lub niewinny. Okoliczności są ekstremalnie niesprzyjające: upał, a panowie pod krawatami i w marynarkach, każdy goni za swoimi sprawami zawodowymi, ponadto za godzinę odbywa się mecz bejsbolowy. Jeszcze ta sprawa, wydaje się że bardziej jednoznaczna i oczywista być nie może, głosowanie wydaje się być formalnością. I nagle, po głosowaniu, którego wynik niespodziewanie wynosi 11:1, przysięgły nr 8(w tej roli niezapomniany Henry Fonda) zauważa, że nie wysyła się człowieka na śmierć nawet bez chwili rozmowy…
Wywiązuje się pasjonująca dyskusja. Początkowa wrogość wobec człowieka, który zdaje się być marnotrawcą czasu przeistacza się w stopniowe zrozumienie i poparcie części przysięgłych. Kluczowym sformułowaniem jest tu “reasonable doubt” (uzasadniona wątpliwość): nawet mimo pozornej oczywistości sprawy, istnieją w niej kluczowe niedomówienia niepozwalające na wysłanie oskarżonego na śmierć, nawet mimo iż absolutnie nie dają one pewności, że jest niewinny.Podnoszona jest kwestia wieku świadków zdarzenia, ich problemów ze wzrokiem, czy nielogicznego zachowania się domniemanego mordercy. Przysięgły numer 8, początkowo osamotniony, zjednuje sobie kolejnych członków ławy, którzy sami zauważają rażące nieprawidłowości w śledztwie. Być może taka scena dwunastu mężczyzn w pokoju, którzy tylko na podstawie swoich domysłów odtwarzają przebieg zdarzeń obalając ustalenia sądu i policji, może się wydać lekko komiczny, jednak biorąc pod uwagę społeczne tło procesu(oskarżony pochodzący z nizin społecznych, obrońca z urzędu) takie zaniedbania organów prawa wydają się być możliwymi. To jednak nie koniec posiedzenia, kilku przysięgłych bowiem prezentuje nieprzejednane stanowisko, ślepo wierząc w winę chłopaka. Czy zostanie uniewinniony ? A jeśli tak, to co potem ? Drugi proces ? Po odpowiedź odsyłam do filmu, naprawdę warto.
Dla mnie dużą wartością starych produkcji jest oczywiście pokazanie realiów czasów, w których zostały nakręcone. “Gniewni ludzie” są bardzo ciekawą panoramą psychologiczną amerykańskiej klasy wyższej średniej z lat 50. Mamy tu architektów, lekarzy, nauczycieli a nawet pracowników agencji reklamowych. Dojść można do wniosku, że świat od tamtego czasu niewiele się zmienił. Sztampowość postaci w tym filmie jest akurat zaletą, prezentuje bowiem dobrze poglądy amerykańskiego społeczeństwa wobec nizin społecznych, czy świata przestępczego. Doskonale widać rutynę przysięgłych, którzy pewnie niejednego wysłali już na śmierć i nawet nie widzą potrzeby omawiania tego. Dzieło Sidneya Lumeta na pewno odegrało ważną rolę w zmianach w amerykańskim wymiarze sprawiedliwości, ukazując w pełni jego dehumanizację. Do dziś słyszymy o niesprawiedliwych wyrokach czy nierównym traktowaniu przez sądy na tle rasowym, więc jest jeszcze wiele pracy do wykonania.
Mogę z czystym sercem polecić każdemu film “Dwunastu gniewnych ludzi”. Mimo faktu, że niedługo minie 60 lat od jego nakręcenia, nie zdezaktualizował się on i nadal jest dziełem trzymającym w napięciu do tego stopnia, że nie pozwala na wyjście do toalety. Zwraca on uwagę na względność ludzkich osądów, jak pisał Bertrand Russell w “Dekalogu liberała”: “Nigdy nie bądź niczego w stu procentach pewien”. Ukazuje też, jak doskonale można poznać drugiego człowieka badając jego zaangażowanie w określony spór, przysięgli przedstawiają się bowiem sobie dopiero w ostatniej scenie filmu.
Maksymilian Majchrzak
Komentarze ( )