kopalnia-Soli-Wieliczka-trasa-turystyczna (9)
fot. Kopalnia Soli "Wieliczka"

„Uziemieni, czyli 5 dni pod ziemią”

Prolog
Wszyscy pchali się do autokaru, jakby chodziło o ich życie. Patrzyłam na to całe zamieszanie, kuląc się na swoim siedzeniu. Jechaliśmy do Wieliczki. Do tej słynnej na całym świecie kopalni soli. Musieliśmy wyruszyć już o 4 rano, ponieważ z Gdańska do Wieliczki są aż 604 kilometry.

Z tego też powodu była, a właściwie miała być to wycieczka dwudniowa. Tak naprawdę to nigdy nie lubiłam szkolnych wycieczek. Nikt nigdy nie chciał siedzieć obok mnie w autokarze, ani iść w parze. Jestem dość nieśmiała, więc nie ośmielam się zagadać do tych pewnych siebie i ambitnych dziewczyn, których w mojej klasie nie brakuje.

Ale wróćmy do tego dnia. Jechaliśmy przez różne mniejsze i większe miasta, wszyscy spali, tylko nie ja. Siedziałam skulona na siedzeniu i patrzyłam przez szybę na mieniące się na różowo, pomarańczowo i niebiesko niebo oraz wschodzące słońce. Przykładałam moją bladą twarz o do szyby, chcąc dostrzec jak najwięcej szczegółów. Upajałam się kojącą ciszą, jaka panowała w autokarze. Byłam szczęśliwa. Jednak moje dobre samopoczucie trwało zaledwie półtorej godziny, ponieważ pozostali obudzili się pełni energii i zrobiło się okropnie głośno. Jęknęłam cicho i zwinęłam się w kłębek.

Pan Kuba akurat przechodził między siedzeniami.

– Dobrze się czujesz, Emilko? –  zapytał, widząc, jak tępym wzrokiem wpatruję się w widoki za oknem. Niebo zaczynało przybierać już swój codzienny błękit, a słońce schowało się za białą, pierzastą chmurą.
– Emilko?
– Tak, tak, wszystko w porządku – odpowiedziałam pospiesznie, a pan Kuba poszedł dalej.

To mój wychowawca. Jest w zasadzie całkiem miły, ale uczy techniki, której nienawidzę. Oprócz pana Kuby jechał z nami pan Czajnik, trochę pokręcony wuefista. WF– u też nienawidzę, bo nikt nie chce mnie w swojej drużynie, a poza tym w mojej klasie za mocno rzucają piłką i boję się, że ta spadnie na mnie i zostanę zmiażdżona. Mam prawo do takich obaw, ponieważ jestem drobna i mała.

Kiedy autokar zatrzymał się przed kwaterą, nie posiadałam się z radości i jako pierwsza chwyciłam swój plecak i wypadłam na chodnik. Szybko wydobyłam swoją torbę z bagażnika. Po paru minutach zostawiliśmy nasze bagaże w pokojach i rozpoczęliśmy przygotowania do wycieczki. Ja do swojego plecaka spakowałam: mój błękitny rozpinany sweter złożony w równą kosteczkę, trzy butelki wody, kanapkę, dwa batoniki, telefon, latarkę i paczuszkę chusteczek higienicznych. Rzadko bywam głodna, dlatego zabrałam tak mało przekąsek. Pan Kuba ustawił nas w szeregu i ruszyliśmy chodnikiem.

Po około kwadransie byliśmy już pod kopalnią soli. Zmarszczyłam czoło. Nie tak wyobrażałam sobie prawdziwą kopalnię. Spodziewałam się wejścia zbudowanego z kamieni, z małą tylko wnęką, jako przejście. Spodziewałam się, że w kopalni ściany tworzą ogromne bryły soli, wydobywane przez górników, którzy chodzą po rusztowaniach umieszczonych gdzieś na dole. Ale kopalnia soli w Wieliczce okazała się zwykłym budynkiem pomalowanym na jasną żółć.

Pan Kuba zauważył moje spojrzenie i powiedział:

– To tylko kasy biletowe. Wejście do samej kopalni jest gdzie indziej.

Dziś dokładnie nie pamiętam, którędy tam weszliśmy, ale w końcu znaleźliśmy się w oświetlonych lampami zaułkach kopalni. Było tam trochę strasznie, ale mimo wszystko pięknie.

– Teraz pójdziemy do Kaplicy Świętej Kingi – pan Kuba i pan Czajnik wprowadzili nas do pomieszczenia.

Zachwyciły mnie figury świętych, blask bijący od złotych ozdób, przepiękna podłoga…W tej wielkiej sali była tylko nasza klasa i dość małomówny przewodnik. Nie zwracałam na resztę specjalnej uwagi, byłam zbyt zajęta oglądaniem wszystkiego.

Nagle usłyszeliśmy przeciągły syk. Zgasły wszystkie żarówki, które oświetlały Kaplicę. Ozdobne drzwi zatrzasnęły się z impetem, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Wszyscy zamarliśmy. Wydawało mi się, że kopalnia niewzruszona naszym strachem pożre mnie żywcem. Nie byłam pewna, czy pozwoli mi żyć. Nie wiedziałam, czy mam prawo żyć.

Dzień 1

Ziewnęłam i otworzyłam oczy. Całe ciało miałam obolałe, na rękach gęsią skórkę, a pod głową plecak w roli poduszki. Na samo wspomnienie wczorajszych wydarzeń wzdrygnęłam się. Wszyscy krzyczeli, płakali i zawodzili. Pan Kuba i pan Czajnik powtarzali „Spokojnie, tylko spokojnie”, ale nikogo to nie uspokoiło. Cała klasa szlochała i krzyczała, więc pan Kuba kazał nam położyć się i iść spać.

Otuliłam się moim błękitnym rozpinanym swetrem i usiadłam z podwiniętymi nogami, zastanawiając się, co robić. Nie wiedziałam, która godzina, ponieważ nie było tam żadnego zegara. Było ciemno i zimno. Po krótkim namyśle sięgnęłam do plecaka i wyjęłam telefon komórkowy. Włączyłam go i wystukałam numer alarmowy.

– Jesteś poza zasięgiem sieci – powiedział mechaniczny kobiecy głos.
– A niech to – mruknęłam, wybierając numer jeszcze raz. Nie udało się.
Wzięłam głęboki oddech i spróbowałam zadzwonić do mamy.
– Jesteś poza zasięgiem sieci. Spróbuj zadzwonić później!

Zaklęłam pod nosem i przez przypadek upuściłam komórkę. Podniosłam się i ruszyłam po posadzce. Gumowe podeszwy moich adidasów zaczęły przerażająco piszczeć; pii, pii, pii. Zadrżałam lekko i podniosłam telefon. Poświeciłam nim trochę po kaplicy. Wszyscy spali jak zabici, po sali niosło się echem cieniutkie chrapanie przewodnika. W ciemności złote rzeźby nie wydawały się już tak piękne i zachwycające; były przerażające. Wyłączyłam komórkę, ale zaraz tego pożałowałam. Wydawało mi się, że wzrok figury świętej Kingi zaraz wypali mi dziurę w plecach, a poza tym nic nie widziałam i nie miałam jak wrócić do mojego plecaka. Potykając się, jakoś wróciłam na swoje miejsce, gdzie skuliłam się w moim o rozmiar za dużym błękitnym swetrze i oparłam głowę o plecak, zamierzając się zdrzemnąć.

Już zasypiałam, gdy nagle poczułam, jak coś mnie dotyka. Przerażona krzyknęłam. Mój rozpaczliwy wrzask rozległ się w całej Kaplicy.

– Cicho, głupia – powiedział Rafał i zaraz mnie puścił. Odetchnęłam z ulgą.
– Czego?! –  zaatakowałam go, mimo że nie widziałam swojego rozmówcy.
– Jest tu jakaś lampa?
– Jest, ale popsuta!
– To nie wiem, jakieś światło, latarka, coś w tym stylu?
– Ja mam latarkę – podałam mu ją, przy okazji ją włączając. Buzia Rafała była blada, a oczy czerwone od płaczu.
– Na co się gapisz?! –  burknął, natychmiast wyłączając latarkę. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się do niego plecami. Usłyszałam, jak wraca na drugi koniec sali. Coś mi się przypomniało i poszłam za nim.

– Czego?!
– Latarka do zwrotu – powiedziałam, a on mi ją odrzucił. –  Ale nie teraz. Pożyczam ci ją.
– Dzięki – mruknął, kładąc się na ziemi.

Wróciłam do swojego plecaka, powoli stawiając kroki.

Gdy się obudziłam, nikt już nie spał. Pan Kuba uwiązał swoją latarkę na jednym z ramion żyrandola, więc zrobiło się jasno.

– Proszę o uwagę! – powiedział. – Podejrzewam, że zawaliło się wejście do kopalni! Przez jakiś czas musimy jakoś dawać sobie radę.

Pan Czajnik chodził po Kaplicy z wielką siatką i zbierał od nas picie oraz jedzenie. Dałam mu butelkę wody i batoniki, kanapkę. Dwie butelki zostawiłam dla siebie, na wszelki wypadek. Razem było wszystkiego dwie i pół siatki. Powinno starczyć na skromne wyżywienie 22 osób.

– Jak pana godność? – spytał pan Czajnik przewodnika.
– Jan Durszlak, psze pana.
– Czy posiada pan przy sobie jedzenie?
– Tak, zawsze mam.
– Czy zdecyduje się pan…
– Nie, nie oddam mojego jedzenia! Nie tym smarkaczom – wzdrygnął się Jan Durszlak.
– Ale to jedzenie przeznaczone jest na wyżywienie nas wszystkich – przekonywał pan Kuba.
– Poradzę sobie – burknął Jan Durszlak, po czym spróbował otworzyć drzwi Kaplicy.
– Niech to, zapomniałem klucza! – kopnął w drzwi.
– Chyba czas na posiłek– stwierdzili pan Kuba i pan Czajnik. Podzielili 2 batoniki na 22 małe części i rozdali po jednej.

Mimo długiego snu byliśmy obolali i wyczerpani. Nie zważając na to, pan Czajnik urządził nam prawdziwy trening – biegaliśmy, skakaliśmy i kicaliśmy równo 60 minut. Potem każdy przygotował sobie miejsce do spania. Ja zdjęłam moją bluzę i rozłożyłam ją na ziemi jak materac, a przykryłam się moim błękitnym rozpinanym swetrem. Położyłam się i już po chwili głęboko spałam.

Dzień 2

Otworzyłam oczy. Słyszałam miarowe oddechy i chrapanie Jana Durszlaka. Podniosłam się. Nie wiedziałam, która była godzina, ale obudziłam się pełna nowych sił. Nie wiedziałam tylko, do czego je wykorzystać. Ktoś poświecił mi w oczy latarką. Pisnęłam i zakopałam się pod swetrem.

– Ej, to tylko ja – usłyszałam głos Rafała. Natychmiast wychynęłam spod swetra.
– Masz– rzucił mi latarkę. –  Już jej nie potrzebuję.
– Dzięki – powiedziałam, a on wrócił na swoje miejsce.

Minutę później usłyszałam ziewnięcie i ktoś zapalił światło. To pan Kuba.
– Już nie śpicie? –  spytał z uśmiechem, widząc mnie i Rafała siedzących w dwóch końcach kaplicy.

Pokręciłam głową.

– Chyba czas obudzić tych śpiochów – wymownie wskazał na chrapiących w najlepsze Jana Durszlaka i pana Czajnika. Zachichotaliśmy, a pan Kuba włączył jakąś głośną piosenkę w swoim telefonie satelitarnym i chodził po sali, przykładając telefon do ucha każdemu śpiącemu. Tym sposobem postawił na nogi wszystkich.

– No, teraz pora na poranną gimnastykę! –  rzucił pan Czajnik i kazał nam robić skrętoskłony.

Potem mieliśmy biegać, a jeszcze później robić pajacyki. Pan Kuba dał każdemu z nas po małej garści płatków i pozwolił pociągnąć łyk wody. Potem chciał, żebyśmy usiedli w kręgu. Wybieraliśmy trójkę klasową. Przewodniczącą została Alicja, zastępcą Dominik, a skarbnikiem Rafał. Na mnie głosowała jedna osoba. Po tylu latach ignorowania mnie był to sukces. Ucieszyło mnie to. Nuciłam sobie coś pod nosem rozradowana.

Po wyborach mieliśmy czas wolny. Dostałam kartkę z bloku i zaczęłam rysować ołówkiem znalezionym przeze mnie na dnie plecaka. Gdy byłam w połowie rysowania obrazka, ktoś ożywił się nagle:

– Czy jest tu gdzieś toaleta?

Powstało ogólne zamieszanie, bo w kaplicy toalet oczywiście nie było. Jan Durszlak powiedział, że w rogu stoi stare wiadro.

Gdy skończyłam mój rysunek (rysowałam go strasznie długo), przyszła pora na obiadokolację. Każdy z nas otrzymał garść chipsów o smaku zielonej cebulki (kiedyś własność Artura) i łyk wody z mojej (byłej!) butelki. Wcale nie chciało nam się spać, ale pan Kuba był nieugięty:

– Kładźcie się, jutro zrobimy sobie przyjęcie. Jeśli starczy nam jedzenia – powiedział, a wtedy rozchmurzyliśmy się i grzecznie położyliśmy spać.

Dzień 3

Obudziłam się cała obolała. Wszędzie było ciemno i cicho. Wstałam i rozmasowałam bolące plecy. Ostrożnie stawiając kroki, podeszłam do miejsca, gdzie znajdował się żyrandol z przywiązaną latarką. Spróbowałam ją włączyć, ale bez rezultatu. Wcisnęłam guzik jeszcze raz. Nic…

– Pewnie bateria siadła – mruknęłam niezadowolona i zapominając, że nie jestem tu sama.

Nie patrząc pod nogi, zrobiłam krok. Potknęłam się o kogoś, kto spał, i upadłam na posadzkę. Stłukłam kolano, nogawka moich dżinsów lepiła się do skóry. Ciekła mi krew. Krzyknęłam z bólu. Ten ktoś – jak się potem okazało, była to Alicja – też zaczął krzyczeć. Tymi wrzaskami obudziłyśmy całą klasę. Pan Kuba po omacku zabandażował moje kolano. Potem poszłam na swoje miejsce. Zapadła cisza.

– Dlaczego nas jeszcze nie znaleźli? –  pisnęła Monika.

Nastało milczenie; nikt nie wiedział, co odpowiedzieć, wszyscy zadawali sobie to samo pytanie. Podeszliśmy do ciężkich, ozdobnych drzwi. Waliliśmy w nie pięściami, aż nasze ręce zaczęły nas boleć, a nasze nogi odmówiły nam posłuszeństwa. Gdy ręce i nogi zostały rozmasowane, razem z Janem Durszlakiem, panem Kubą i panem Czajnikiem zabraliśmy się do opukiwania ścian kaplicy i szukania jakiegoś wyjścia.

Gdy nacisnęłam na niepozorną cegiełkę w o ton ciemniejszym kolorze niż ściany, rozległ się huk. Odskoczyliśmy i czekaliśmy na ciąg dalszy. Ściana przesunęła się w bok, odsłaniając marmurowe schody. Dalej nic już się nie działo.

– Idziemy? –  odważyłam się zapytać. Pan Kuba namyślał się chwilę.
– Pójdziemy tam jutro. Dziś musimy odpocząć.
– Ale…
– Musimy odpocząć – powiedział stanowczo pan Kuba i jeszcze raz nacisnął cegiełkę. Ściana gładko przesunęła się z powrotem.

W nocy nie mogłam zasnąć. Spali tylko Jan Durszlak, pan Kuba i pan Czajnik. Słyszałam, jak reszta klasy zaczęła pakować swoje rzeczy, więc ja też to zrobiłam. Podeszliśmy do ściany. Nacisnęłam cegiełkę, ściana się przesunęła, odsłaniając schody. Jeden za drugim weszliśmy na pierwsze trzy stopnie. Nagle ściana zasunęła się z powrotem, uniemożliwiając ucieczkę… Chwila ciszy…

– Co robimy?
– Nie mamy innego wyjścia, musimy iść dalej – powiedziałam, wyjmując latarkę. Włączyłam ją i weszliśmy po schodach. Na samej górze znaleźliśmy ciemny korytarz z małymi wagonikami. Było tam tak ciasno, że musieliśmy do nich wsiąść pojedynczo – jedna osoba w jednym wagoniku. Nagle wagoniki ruszyły po torach. Jechaliśmy nie wiadomo gdzie, krzyczeliśmy przerażeni. Tempo jazdy było tak szybkie, że nic nie widziałam, tylko kolorowe smugi wokół mnie. Nasze krzyki stopniowo słabły, w końcu przestałam je słyszeć. Moje oczy zamykały się, powieki mi się kleiły. Widziałam tylko ciemność. Nie czułam nic oprócz pędu powietrza…

Dzień 4

Leżałam na czymś zimnym, to zimno mnie obudziło. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się dookoła. Małe pomieszczenie oświetlone było płonącymi pochodniami. Na ścianach nie było farby. Ba – nie były one zbudowane z cegieł, jak normalne ściany, tylko z kamienia. Inni leżeli płasko, oddychali przez otwarte usta. Obudziłam ich.
– Gdzie my jesteśmy? –  Monika przetarła oczy i rozejrzała się dookoła. Przebiegł ją dreszcz, jak zresztą każdego, kto się tam znalazł.
– Jak stąd wyjść? –  Rafał podrapał się po głowie i patrzył na pięćdziesięciocentymetrowe drzwi – jak dla krasnoludków.

Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły i zobaczyliśmy długi, niski i wąski korytarzyk, również oświetlony pochodniami po bokach. Ja weszłam pierwsza. Czołgałam się naprzód, reszta klasy za mną. W końcu wszystkich bolały kolana, nogawki dżinsów zaczęły się strzępić.

Zatrzymałam się przed kolejnymi drzwiczkami. Nacisnęłam klamkę i wczołgałam się do bardzo przytulnego pokoju, z kominkiem i z drewnianymi belkami zdobiącymi sufit. Przy kominku stał bardzo duży fotel, leżał dywanik, a na półce stały książki. Przypadliśmy wszyscy do kominka i ogrzewaliśmy się.

– Widziałam kredens z jedzeniem – przypomniało mi się i wstałam. Ale gdy się odwróciłam, zobaczyłam za sobą starca z długą do pasa białą brodą i z wąsem. Nie wyglądał przyjaźnie. Jego spojrzenie było groźne. Zamarłam, a pozostali wraz ze mną.
– Uciekajcie stąd. Tu jest niebezpiecznie – powiedział zasuszony staruszek i nagle zgiął się wpół.
– Uciekajcie! Zrobią wam krzywdę! Pod Łukiem Wyzwolenia jest tajne wyjście…–  starzec zaczął kaszleć, jego głos stawał się coraz słabszy.
– Jaki Łuk Wyzwolenia?! –  krzyknęłam.
– Idźcie na prawo, aż go znajdziecie. Strzeżcie się pilnie, nie dajcie się złapać – upadł na ziemię i nie powiedział już nic.

Wszyscy popatrzyli na mnie. W odpowiedzi na pytające spojrzenia wyszłam z pokoju na wąziutki korytarzyk i skręciłam w prawo. Pozostali zrobili to samo. Wtedy zobaczyłam prawdziwe oblicze kopalni soli w Wieliczce. Trzeba było poruszać się po pomostach zbudowanych z desek, by nie wpaść do zielonej wody. Deski były już stare i zmurszałe, dlatego musieliśmy patrzeć pod nogi, i zachować ostrożność, aby pomost się nie załamał.

Było ciemno, drogę oświetlałam pochodnią zabraną z pokoju staruszka.

– Jak właściwie wygląda ten cały Łuk Wyzwolenia? –  przerwał ciszę Bartek.

– Wie ktoś? –  zapytałam głośno.

Wszyscy przecząco pokręcili głowami. Dalej szliśmy w milczeniu. Powoli opuszczały nas siły, ale nie mieliśmy gdzie nocować. Ostatecznie wybór padł na pomost, ponieważ w ścianach nie było żadnych zagłębień.

Skuliłam się w moim błękitnym swetrze i prawie natychmiast zasnęłam.

Dzień 5 – wyjście

Zaraz po przebudzeniu posililiśmy się resztką chipsów i słodyczy, aby mieć energię na cały dzień wędrówki. Ruszyliśmy pomostami i zaczęliśmy śpiewać różne wesołe piosenki, na poprawę humoru. Szliśmy tak chyba z dwie godziny, potem zrobiliśmy postój. Rozdałam każdemu po kawałeczku batonika.

– Ty, Emi, zawsze jesteś taka zaradna i dzielna – powiedziała Amelka, oblizując palce.
– A tam…–  machnęłam ręką, ale tak naprawdę byłam zachwycona, że ktoś mnie docenia.
– Emi, mogę iść z tobą na przodzie?
– Emi, kiedy ruszamy?
– Emi, ponieść twój plecak? Będzie ci łatwiej.

Tak jakoś nagle okazało się, że wszyscy chcieli się ze mną przyjaźnić, ale uznałam, że najpierw trzeba się z tej kopalni wydostać.

Szliśmy jakieś pół godziny, gdy stanęliśmy przed metalową bramą. Gdy przez nią przeszliśmy, naszym oczom ukazał się łuk. Był wspaniały, pozłacany, obklejony ozdobami.

– Łuk Wyzwolenia – szepnęłam, patrząc na tę wspaniałość.

Wraz z całą klasą powoli przeszłam pod Łukiem. Zobaczyliśmy metalowe schody, które pięły się w górę, w górę i w górę. Szliśmy po tych schodach około 15 minut, nie mniej. Nagle zrobiło się jasno i zobaczyłam drzewa, ptaki, śmiejące się dzieci, a także… pana Kubę, pana Czajnika i Jana Durszlaka!

– Ale…
Pan Kuba pomachał nam wesoło.

– Gdy zobaczyliśmy, że was nie ma, poszliśmy tą samą drogą i widocznie was wyprzedziliśmy, a to dzięki panu Janowi Durszlakowi, który doskonale zna wszelakie skróty w kopalni.

Teraz, gdy to piszę, nie chce mi się wierzyć, że spędziłam pięć dni pod ziemią. Po powrocie do domu nikt nie chciał mi uwierzyć, mimo że nie było mnie o trzy dni za długo. Sądzą, że gdzieś poszłam. A ja mogę się z tych domysłów tylko po cichu śmiać.

Opowiadanie Nataszy Nowaczyk uczestniczy w konkursie YoungFace.TV i Kopalni Soli “Wieliczka”. Więcej informacji o konkursie można znaleźć na stronie youngface.tv/konkurswieliczka/.

Zwycięzca konkursu otrzyma bilety na zwiedzanie Trasy Górniczej dla siebie oraz całej swojej klasy do wykorzystania w roku szkolnym 2014/2015. Autorów dwóch kolejnych historii uhonorujemy solnymi upominkami.
Więcej informacji o Trasie Górniczej znajdziecie na stronach Kopalni Soli “Wieliczka”: www.kopalnia.pl/zwiedzanie/trasa–gornicza.

Komentarze ()