Julian.webp
Prof. Julian Aleksandrowicz. fot. domena publiczna/Wikimedia Commons

Poniżej zamieszczam moje opowiadanie twórcze, za które otrzymałam I miejsce w międzyszkolnym konkursie literackim: “Patron bliski uczniom”. Utwór przedstawia fragment wojennego życiorysu patrona naszej szkoły, a dokładnie opisuje jego ucieczkę z krakowskiego getta podczas II wojny światowej. Zachęcam do lektury tekstu.
Konkurs zorganizowała Szkoła Podstawowa nr 66 w Krakowie.

Podróż w czasie

Był to ciepły, październikowy dzień. Świeciło słońce i wiał ciepły wiatr. Wspaniała pogoda na wyrwanie się z klasy i wyjście na wycieczkę? Nie dla mnie. Razem z moją i równoległą klasą zostaliśmy wybrani do wydarzenia „Śladami Patrona”. Była to po prostu wycieczka, na której w teorii mieliśmy nauczyć się czegoś o patronie naszej szkoły i uczcić jego pamięć. Byliśmy też na mszy poświęconej jemu – Julianowi Aleksandrowiczowi. Był on wybitnym lekarzem i naukowcem. Miał narodowość żydowską. Podczas II wojny światowej mieszkał w getcie krakowskim i tam prowadził szpital dla osób nieuleczenie chorych. Nie żebym się tym interesowała, tak było napisane w ulotce.

Staliśmy na dziedzińcu Collegium Maius, tym z charakterystycznym zegarem. Nie wiem, czy sam zegar i dziedziniec miały coś wspólnego z Aleksandrowiczem, ale była to popularna i ciekawa atrakcja. Collegium Maius to najstarszy budynek Uniwersytetu Jagiellońskiego, w którym studiował nasz patron. Przewodnik rozmawiał z naszą wychowawczynią, a my czekaliśmy, kiedy włączy się zegar. Stałam w grupce, która ustawiła się wokół chłopaka z innej klasy. Założył się z kolegą, że weźmie na wycieczkę butlę coli i wrzuci do niej mentosy. Niezbyt ambitne wyzwanie, jeśli mam być szczera. Przecież to klasyk.

– Trzy, czte-ry – powiedział chłopak, po czym wrzucił cukierki do napoju.

Cola zasyczała w butelce. Spieniła się i poleciała lekko w górę. Co głupsi uczniowie ryknęli śmiechem. Ja odsunęłam się, nie chcąc wybrudzić butów w lepkiej substancji. Podbiegła do nas nauczycielka chłopaka, zrugała go na naszych oczach. Potem odeszli na stronę, a tłum się rozszedł.

Miałam szansę się rozejrzeć, choć byłam tu sporo razy. Otaczały nas ceglane ściany. Na dole były na oko dwumetrowe łuki. Na środku dziedzińca stała studnia, osłonięta kratą.

– O, dzieci, zaraz usłyszymy zegar – powiedział przewodnik z uśmiechem i zapałem dziecka w urodziny. Spojrzałam w stronę zegara. Wkrótce zaczął wybijać znajomą melodię. Nagle przyspieszył. Zwolnił. Zaczął grać od tyłu. Byłam w szoku. Rozejrzałam się po innych, spodziewając się tej samej reakcji. Nic. Praktycznie oburzona spojrzałam na tarczę, z której wyjeżdżały postacie. One również poruszały się do tyłu. Cofnęłam się niepewna tego, co się dzieje. Poczułam czyjś dotyk na ramieniu.

– Aneta, wszystko dobrze? – usłyszałam głos nauczycielki. Była całkiem spokojna, nie zdając sobie sprawy, że zegar nie gra poprawnej melodii. A może… Nie słyszała?

– T-tak. Po prostu zakręciło mi się w głowie.

– Powinnaś coś zjeść, wyglądasz blado – powiedziała z zaniepokojoną miną. Pokiwałam tylko głową i odeszłam.

Melodia się skończyła, a postacie wróciły do zegara. To było dziwne. Zdecydowanie. Musiałam się jednak szybko otrząsnąć, bo ruszyliśmy dalej, a słyszałam, że mieliśmy później napisać wypracowanie o tym, czego się nauczyliśmy. Trzymałam się więc na baczności, a zaburzoną muzykę zegara zostawiłam z tyłu głowy. Pomyślę nad tym później.

Następnie poszliśmy w stronę placu Bohaterów Getta. Był to wybrukowany kwadrat z ustawionymi na nim mosiężnymi, dużymi krzesłami. Postawiono ich siedemdziesiąt- policzyłam. Spora część obu klas po prostu na nich siadała. Nauczycielki i przewodnik szybko ich przegonili. Okazało się, że był to pomnik dla upamiętnienia wszystkich ofiar i tragicznych wydarzeń z II wojny światowej. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że coś było nie tak… Co chwila zawiewał wiatr, gdzieś coś trzaskało. Zrobiło się naprawdę cicho… W krzesłach i placu było coś smutnego… Jakby ktoś tu był, a potem nagle zniknął. Ulotnił się, nie zaznawszy chwili ulgi w swoich trudach. Jakby puste krzesła były samotne, czekając, by ktoś na nich usiadł. Poczuł rozkosz odpoczynku po ciężkim dniu czy nawet… całej wieczności. Było to tak wyraźne uczucie, że byłam pewna, że gdybym dotknęła oparcia krzesła, poczułabym ciepło czyichś rąk. Spróbowałam, gdy nikt nie patrzył. Miałam rację. Poszłam o krok dalej. Moja ręka zsunęła się na poręcz. Ciepła…, więc może… Dotknęłam siedzenia. Było zimne jak lód. Gardło zacisnęło mi się boleśnie. Nogi lekko ugięły się pode mną. Nikt tam nie siedział. Nikt nie odpoczął, nikomu nie było dane poczucie ulgi.

Przed oczami zobaczyłam zaniedbany plac. Bez krzeseł. Słyszałam płacz, rozdzierające krzyki. Cierpienie było tak namacalne, że nie mogłam znieść niebycia jego częścią. Powróciłam do rzeczywistości. Stałam przed krzesłem. Łzy leciały mi po twarzy. Rozejrzałam się w popłochu. Przetarłam oczy, cofnęłam się od krzesła. Złapałam się za głowę. Poczułam przeszywający ból. „Zapamiętaj, drogie dziecko, cierpienie nie jest przeszkodą w dojściu do celu, ono przygotowuje cię do nowej roli, zmieniania świata”- usłyszałam w głowie szept. Upadłam. Tak mi się wydawało. Zimno zalało moje ciało, nie mogłam oddychać, jakby moje płuca zalała woda. Uderzył we mnie pęd, czułam jak spadam z wysokości. Ale nie mogłam spadać, przecież to było po prostu niemożliwe. W uszach mi dudniło, co jakiś czas słyszałam głosy i rozmaite dźwięki. W głowie grały mi odwrócone tony zegara. Doświadczyłam stanu świadomości, który w medytacji nazywa się Void State. Byłam czystą świadomością, nie miałam swojego organizmu lub zmysłów. Nie dałoby się opisać słowami, jak to wyglądało. Istniała po prostu luźna przestrzeń. Ze wszystkim i niczym. Zawirowałam, zapadłam się w środek swojego umysłu. Wróciłam do ciała. Oddychałam szybko, usiłując utrzymać się na nogach. Udało mi się. Wszystko ucichło, a doświadczenia powoli zanikały.

Rozejrzałam się po miejscu, w którym teraz stałam. Była to apteka. Lekko zaniedbana i staroświecka. Ruszyłam się z miejsca. Coś otarło się o moje kostki. Byłam ubrana w długą, szarą, przybrudzoną sukienkę. Miała naddarcie i parę dziur na samym dole. Wyglądała na znoszoną. Poczułam lekkie obrzydzenie, ale ostatecznie skupiłam się na tym miejscu. Apteka była chłodna i całkowicie pusta. Podeszłam do lady, musnęłam ją palcami, brzdąknęłam postawionym na niej małym dzwoneczkiem, tylko po to, by usłyszeć jego dźwięk. Nikt się nie zjawił. Wyjrzałam przez okno pomieszczenia. Dostrzegłam znajomy plac. Krzesła zniknęły. Dziedziniec był też w bardzo złym stanie. W przeciwieństwie do pomieszczenia, w którym się znajdowałam, zapełniali go ludzie. Chodzili tam i z powrotem, rozmawiali ze sobą z życzliwymi uśmiechami. Wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie, by dostrzec, że są zgnębieni, przerażeni, niektórzy źli. Obserwowałam to przez chwilę. Bałam się wyjść z mojego schronienia, bo powoli docierało do mnie, że to dzieje się naprawdę, a teraz i ja jestem tego częścią. Byłam osobą z ogromną wyobraźnią. Na marzenia poświęcałam niekiedy więcej czasu niż na prawdziwe życie. Teraz widziałam tego skutki. Nie panikowałam, nie myślałam nad tym, co się stało. Przeniosłam się w czasie. To jedyne sensowne wytłumaczenie. A mój umysł przyzwyczajony do obrazów takich sytuacji, ponieważ mu je podsuwałam, uznał to za całkowicie normalne. Wzięłam oddech. Wyszłam. Odetchnęłam zapachem stęchlizny i krwi. Na mojej twarzy mimowolnie pojawił się grymas. Ponownie się rozejrzałam. Zobaczyłam, że wśród cywilów stoją też osoby odziane w mundury. Byli to dobrze zbudowani, górujący nad innymi, mężczyźni. Naliczyłam ich czterech. Stalowym spojrzeniem lustrowali otoczenie. „Niemieccy żołnierze” – pomyślałam. Mój wzrok wyłapał witrynę jednego z kiosków z gazetami. Został tam wywieszony kalendarz. 1943 rok. Wytężyłam umysł. Był to rok likwidacji getta krakowskiego. Getto. Byłam w getcie. Dostałam chwilowego paraliżu. Co ja zrobiłam? A może- co się ze mną stało? Dlaczego? Co jeśli nigdy się nie dowiem? Co jeśli zostanę tu na zawsze? Przełknęłam ślinę. Nagle usłyszałam okrutny, niski głos dochodzący z bocznej uliczki. Podeszłam tam. Zobaczyłam oficera hitlerowskiego. Stał nad małym, na oko ośmioletnim chłopcem. Chłopiec trząsł się cały jak listek na wietrze. Żołnierz z kolei wyglądał na rozbawionego, w sadystyczny sposób. Mówił do niego, no cóż, po niemiecku. Chłopiec nie rozumiał. Ja tylko trochę, chodziłam na niemiecki w szkole.

– Wo ist deine mama?- naigrywał się z chłopca.

Powiedział: „Gdzie jest twoja mama?” Miałam nadzieję, że dzieciak nie był sierotą.

– Bist du taub? Hast du dich verlaufen? – teraz już praktycznie krzyczał. Nie zrozumiałam go. Może to było najgłupsze, co zbroiłam kiedykolwiek, ale postanowiłam zaingerować. Podeszłam do chłopca. Mężczyzna spojrzał na mnie. Zlustrował mnie wzrokiem od góry do dołu. Chwilę pomyślałam nad dobrą wymówką, by móc zabrać stąd chłopca. Dodatkowo chciałam powiedzieć ją po niemiecku, to mogłoby zadziałać na moją korzyść.

– Entschuldige, das ist mein Bruder – powiedziałam mu: „Przepraszam, to jest mój brat”, starając się używać poprawnego akcentu. Położyłam ręce na ramionach chłopca. Niemiec nie odpowiedział, mierzył mnie spojrzeniem. Chłopiec nadal się trząsł. W końcu mężczyzna wzruszył ramionami i wrócił do swoich spraw. Zostawił mnie sam na sam z dzieckiem. Przykucnęłam przy nim.

– Hej, mały, nic ci nie jest? Już spokojnie, wszystko jest dobrze – posłałam mu łagodny uśmiech. Lekko się uspokoił. Pogłaskałam go po głowie, czochrając jego jasne włoski. Był ubrany w długie spodnie i za duży płaszcz.

– Co się stało, hm? Gdzie są twoi rodzice?

– J-ja biegałem…I-i nie pamiętam, gdzie mój domek – pociągnął nosem, a w jego oczach zebrały się łzy.

– Hej… Spokojnie, nie płacz… Pomogę ci go znaleźć. Nie martw się, znajdziemy twój domek. Jak wygląda okolica?- usiłowałam uspokoić chłopca, ale ten już nie słuchał.

Wzięłam jego rękę, on po prostu podążył za mną, nadal płacząc. Chodziliśmy po placu. Rozmawiałam z różnymi ludźmi i trzymałam się z dala od żołnierzy. Mało ludzi faktycznie zaproponowało pomoc, sporo zbywało nas całkowicie, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Jedną z osób, które chciały rozmawiać, zapytałam o najbliższy szpital. Pomyślałam, że może jest szansa, że personel szpitala będzie miał jakieś akta pacjentów. Chłopiec mógł się tam kiedyś leczyć, a wtedy na pewno jego rodzice musieliby zostawić swoje dane i adres. Przynajmniej taką miałam nadzieję. W końcu był tylko dzieckiem. Najbliższy szpital znajdował się na ulicy Józefińskiej 10. Przekonałam do siebie chłopczyka na tyle, by wymęczony płaczem, pozwolił sobie zawisnąć na moim ramieniu. Na mniejszych uliczkach kłębiły się tłumy. Ludzie byli przygnębieni, choć w niektórych było widać determinację. Każdy nosił inne, często dziwne ciuchy. Na paru budynkach dostrzegłam zaschnięte, czerwone plamy. Pachniało stęchlizną i śmiercią… Wilgotną, lepką śmiercią. Zaszliśmy przed budynek szpitala. Był bardzo wykoślawiony, jeszcze bardziej przygnębiający niż inne. Cierpienie było tak namacalne, że, uspokojony wcześniej chłopiec, ponownie zaczął płakać. Chlipał cichutko w mój rękaw. Zdobyłam się na wejście do środka. Było to zdecydowanie coś innego, niż znałam z teraźniejszości. Wypełniona łóżkami, materacami i niepasującymi do siebie meblami sala. Widocznie ktoś próbował wcisnąć pacjenta w każdy kąt, by wykorzystać przestrzeń. Nie stała tam recepcja, a pracującym lekarzom brakowało miejsca, by się swobodnie poruszać. Nagle oczy chłopca się rozświeciły.

– Tata! – wskazał na któregoś z lekarzy. Dopiero teraz zostaliśmy zauważeni.

– Tata! – powtórzyło dziecko.

Mężczyzna był młody, koło czterdziestki. Na jego twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki, które nadawały jego twarzy czystą dobroduszność. Uśmiechnął się. Podszedł do nas i przykucnął przy chłopcu.

– Co ty tu robisz, Jerzyku?

– Bo ja się zgubiłem i ta pani mi pomogła – wskazał na mnie.

– Naprawdę? To bardzo miło z jej strony- tu kiwnął w moją stronę. – Może pójdziesz teraz na zaplecze? Później obaj pójdziemy do domu? – zwrócił się do chłopca. Malec pokiwał głową i ostrożnie podreptał w stronę kurtyny, która prowadziła na „zaplecze”. Mężczyzna zwrócił się do mnie z uśmiechem:

– Dziękuję, że go tu przyprowadziłaś. Jest dobrym chłopcem, ale bardzo roztrzepanym – zaśmiał się lekko.

– Cieszę się, że mogłam pomóc – odparłam.

Ten człowiek tak bardzo się wyróżniał. Tak łatwo się śmiał i uśmiechał. Jakby wcale nie przyszło mu żyć w getcie, jakby był zwykłym wolnym człowiekiem.

– Wyglądasz na dość młodą, ile masz lat?

– 13, prawie 14.

– Co taka młoda kobieta robi sama na ulicach, jeśli mogę spytać?

– Po prostu się włóczyłam – powiedziałam niepewnie.

– Ach… No tak… Młodzieńcza ciekawość, czyż nie? Choć w tym miejscu i w tych czasach to nie jest zbyt dobre – westchnął. Potrząsnął głową, a potem znowu się uśmiechnął.

– A jak masz na imię?

– Jestem Aneta.

– To… raczej nietypowe imię, pasuje ci. Nazywam się Julian Aleksandrowicz.

Zamrugałam szybko. Patron mojej szkoły stał teraz przede mną z ogromnym uśmiechem na twarzy. Gdy chwilę go przestudiowałam, dostrzegłam podobieństwo z jego czarno-białymi fotografiami, które wisiały w szkole.

– M-miło mi pana poznać – próbowałam ukryć zdumienie.

– Proszę, mów mi Julian. Nie lubię tego całego „panowania”- zaśmiał się serdecznie.

– Hm…Oczywiście.

– Robi się późno, nie powinnaś wracać do domu?

Teraz sobie uświadomiłam. Przecież nie miałam tu domu. Cisza rozbrzmiała w sali, trochę zbyt niezręcznie. W końcu Aleksandrowicz znowu się odezwał:

– Zechcesz poczekać na zapleczu z moim synem? Możesz dziś spać u nas – to już całkiem mnie zaskoczyło. Bo dlaczego ktoś tak bezinteresownie miałby użyczyć mi miejsca w pewnie i tak zatłoczonym mieszkaniu? Sam wygląd budynków sprawiał, że gdyby wyobrazić sobie siebie w ich środku, można było dostać klaustrofobii. Czytałam, że w mieszkaniach w getcie często mieszkało po 20 osób albo nawet więcej.

– Nie wiem, czy to nie problem.

– I tak musisz gdzieś spać, prawda?

Kiwnęłam głową. Przeszłam ostrożnie przez salę i poszłam na zaplecze. Były tam dwa krzesła i stół. Wisiało też dużo półek z różnych materiałów.

– Hmm… Hej? – powiedziałam niepewnie.

– Pobawisz się ze mną? – Chłopiec wydawał się znudzony i uśmiechnął się na mój widok.

– Tak, pewnie. W skojarzenia? Ja mówię słowo, a ty skojarzenie do mojego słowa, a ja do twojego. Co myślisz? – chłopiec pokiwał z entuzjazmem.

Graliśmy tak z pół godziny, śmiejąc z własnych pomysłów. W końcu przyszedł po nas ojciec dziecka. Razem wyszliśmy ze szpitala. Chłopiec biegł przed nami. Zatrzymaliśmy się przed brzydkim, brudnym budynkiem. Był szary, ale gdzieniegdzie na ścianach widać było plamy pleśni. Syn Aleksandrowicza spochmurniał. Weszliśmy do środka. Ukazała się przed nami lepka, zimna klatka schodowa. Schody były zabrudzone niezidentyfikowanymi substancjami. Coś jakby krew, pleśń i alkohol? Latała nad nimi zgraja much. Postawiłam nogę na stopniu. Później na drugim. Prawie się przykleiłam. Aleksandrowicz wziął syna na ręce i przysłonił oczy, by jak najbardziej uchronić go przed obrzydliwym i okropnym doświadczeniem. Weszliśmy do małego mieszkanka. Takiego, w którym nie zmieściłabym się sama z moją siostrą. Tak jak podejrzewałam, było tu co najmniej 10 osób. Dzieci, młodzi, starszyzna. Oświetlał je tylko słaby blask dogasającego otworu, który miał pełnić rolę kominka. Było tu duszno od kurzu, brudu i dymu. Stały tam dwa łóżka z połamanymi nogami, prawdopodobnie od wielu ludzi leżących na nich. Starsi ludzie wciskali się w kąty. Były to najwygodniejsze miejsca do spania na podłodze. Łóżka zajmowały dzieci i osoby bardziej słabe i kruche. Gdzieś z tyłu stał stary fotel. Siedział na nim najstarzej wyglądający mężczyzna w pokoju. Praktycznie nie kontaktował, a przynajmniej tak się wydawało. Parę osób spojrzało na nas, ale odwracali się niezainteresowani. Inni uśmiechnęli się na widok lekarza. Poprowadził mnie przez pokój do paru drewnianych palet okrytych kocami. Najwyraźniej był na tyle szanowany, że udało mu się posiadać „własny kąt” w tym klaustrofobicznym miejscu. Siedziała tam kobieta, mniej więcej w tym samym miejscu co on. Była skupiona na zszywaniu jakiejś koszuli. Podniosła wzrok na mnie. Aleksandrowicz nas sobie przedstawił i wytłumaczył moją sytuację. Jak się okazało, była to jego żona – Maria. Wkrótce po prostu siedzieliśmy razem na paletach, czasem próbując coś powiedzieć, ale rozmowa się nie kleiła. Każdy był pogrążony we własnych, czarnych myślach. Byłam przepełniona wdzięcznością do Aleksandrowicza za to, że tak łatwo dał mi schronienie, pomimo faktu, że było tak mizerne. Nagle mężczyzna siedzący na fotelu ocknął się ze swojego sennego stanu. Pokój ożył, a niektóre dzieci przysunęły się bliżej do niego. Uśmiechnął się do nich lekko. Wszystkie oczy były skupione na nim. Powoli skostniałymi palcami wyciągnął coś spod ubrania. Był to okrągły kawałek drewienka. Przyłożył go do ust. Zaczął grać jakąś skoczną, cichą melodyjkę, a twarze obecnych pojaśniały. Wyglądało, że była to tradycja. Słuchałam melodii i czułam, jak powieki mi opadają. Zasnęłam.

Wszystkie dni po tym były takie same. Wychodziłam na zewnątrz z Jerzym, z którym się zaprzyjaźniłam. Wymyślaliśmy różne zabawy, żarty. Obiecałam sobie, że będę mu wszystko tłumaczyć i go bronić. Życie w getcie było dla mnie męczące, choć byłam pewna, że wiele spraw mnie nie dotyka. Jakbym oglądała wszystko przez gogle VR. Oczywiście czułam i widziałam cierpienie, głód, choroby… Ale sama nie cierpiałam. Odczuwałam zmęczenie, ale spanie na drewnianej palecie nie przeszkadzało mi. Głód znikał, gdy zjadłam choć skórkę od chleba, a choroby całkowicie mnie nie dotykały. Z tego względu nie martwiłam się powrotem do domu. Skoro byłam tu, ale tylko świadomością i zmysłami, nie emocjami ani niczym duchowym, to musiałam wrócić. Tu zawsze było coś do robienia. Od Marii nauczyłam się szyć, rozmawiałam z Aleksandrowiczem na tematy naukowe i tłumaczyłam Jerzemu mechanizmy umysłów ludzkich i psychologię, którą sama się interesowałam. Cała rodzina lekarza była naprawdę pogodna jak na czasy, w jakich przyszło im żyć. Niestety czułam, że dzieje się coś więcej. Jakby coś mi umykało albo tak jakbym była odcinana od czegoś, co miało się zdarzyć. Szczególnie ludzie z naszego mieszkania to odzwierciedlali. Zbliżała się też nieubłaganie historyczna data likwidacji getta. Cokolwiek miałoby się stać po tym, nie mogło być dobre. A może mogło? Nie znałam się. W końcu sama byłam dzieckiem.

Pewnego wieczoru usiłowałam wydusić z zamszonego kranu choć kroplę wody. Uderzałam w niego, kręciłam kurkami, w pewnym momencie odkręciłam końcówkę. Podszedł do mnie Aleksandrowicz.

– Chciałbym z tobą porozmawiać. Możesz pójść ze mną? – brzmiał poważnie. Pokiwałam głową. Poprowadził mnie w dół, do przedsionka, ale skręcił w lewo i zszedł po kolejnych schodach, których wcześniej nie zauważyłam. Tu było czuć krew naprawdę wyraźnie. Zeszliśmy do piwnicy. Były w niej porozrzucane łańcuchy, ostre przedmioty i dużo innych rzeczy. Wzdrygnęłam się.

– Czy coś się stało?- zapytałam zmartwiona.

– To… dosyć, nie, bardzo poważna sprawa – próbował dobrze dobierać słowa. – Pewnie mogłaś już zauważyć, że paru ludzi… jest bardziej zaniepokojonych. – Skinęłam na potwierdzenie.

– Tak…, więc w tym miejscu… Teraz, dzieją się tu bardzo złe rzeczy. Gorsze niż wszystko, co było wcześniej – starał się tłumaczyć mi jak najlepiej to, co się działo, ale nie zrozumiałam go. Gorsze rzeczy? Jak „gorsze”? Mój oddech przyspieszył, a serce zakołatało w piersi.

– Już przez jakiś czas, właściwie od samego początku, gdy tu trafiłem, myślałem nad planem ucieczki… Wymyśliłem coś. Postanowiłem, że w związku z tym, co się dzieje, wdrożę go w życie. Nie jestem twoim rodzicem i nie mogę ci go zastąpić – kontynuował nerwowo. Był święcie przekonany, że moi rodzice nie żyją, a jak miałam wyprowadzić go z błędu?

– Radziłbym ci uciec z nami. To najrozsądniejsze. Nie będę cię do tego zmuszać, ale…- urwał. Czułam, że naprawdę mu na mnie zależy.

– Jaki mamy plan? – w normalnych okolicznościach na pewno nie zgodziłabym się tak szybko, ale wiedziałam, że nic nie może mi się stać. Byłam pewna. Uśmiechnął się z ulgą.

Pierwszy raz byłam na zewnątrz w trakcie godzinie policyjnej. Ukrywaliśmy się w gruzach starego pomnika. Podobno posypał się z zaniedbania, ale nikt nie wiedział, jak to naprawdę było. Mały Aleksandrowicz wcisnął się, jak mu kazano, w najmniejszą szczelinę, w jaką tylko mu się udało. Ja również miałam dobrą kryjówkę, z drogą ucieczki w razie czego. Julian poszedł na zwiady, a Maria siedziała koło mnie. Powietrze było zimne i przenikliwe. W płucach nas kłuło, a ciała były sparaliżowane zimnem od absolutnego bezruchu. Mieliśmy ciała wysmarowane czarnym mułem, by wtapiać się w otoczenie. Zaciskałam palce boleśnie na ostrej, rozbitej butelce, którą uparłam się wziąć jako broń. Czułam się bezpieczniej, wiedząc, że mogę wybić komuś oczy butelką, a wtedy nie tak łatwo byłoby mnie gonić. Gdy powiedziałam to naszemu patronowi, ledwo powstrzymał śmiech. Nie doceniałam przeciwnika, nie spodziewałam się, że mogliby mieć broń palną, bo po co korzystać z niej na takiej małej przestrzeni? To było logiczne. Gdzieś w pobliżu zagruchał gołąb. Pierwszy sygnał. Jak najciszej pomogłam Jerzemu wydostać się z dziury, w której leżał. Tym razem usłyszeliśmy srokę lub innego skrzeczącego ptaka. Drugi sygnał, by przemieścić się w stronę najbliższego kanału. Zobaczyliśmy Aleksandrowicza otwierającego czymś wejście do kanału. Wstrzymaliśmy oddech. Pojedynczy dźwięk mógłby nas zdradzić. Udało się. Po kolei schodziliśmy – najpierw ja, później Jerzy, Maria, a na końcu Julian. Byliśmy na drodze do wolności. Był to wąski korytarz. Dwa paski gruntu po bokach, a pomiędzy nimi ścieki. Zapachu nie dało się wytrzymać. Miałam nadzieję, że jak najszybciej się rozdzielimy, jak było w naszym planie, by móc zwymiotować w jakimś przyjemnym kąciku.

– Dobrze, my idziemy w lewo, a ty w prawo, jak najszybciej i najciszej. Wszystko wlewa się do rzeki, kilometr stąd. Rura jest tam na tyle duża, że można przepłynąć. Spotkamy się na miejscu – powiedział mężczyzna.

Nie uśmiechało mi się przepływać przez jakąś rurę z trzyletnimi odchodami. Nie było jednak wyboru. Rozdzieliśmy się. Gdy odeszłam dalej, moje kroki zaczęły dźwięczeć złowieszczo. Wydawało mi się, że ktoś za mną idzie. Odwracałam się, ale nikogo nie było. Miałam coraz mocniejszą paranoję. Dostrzegałam ruchy kątem oka, małe lampki, które napotykałam co jakiś czas, rzucały przerażające cienie, mój mózg podsuwał mi głosy, krzyki i obrazy. Skręcałam parę razy, brodziłam korytarzami cuchnącej brei. Podbiegałam, przyspieszałam kroku, zastygałam w bezruchu. W końcu doszłam do rury. Zanurzyłam się. Nie wiem, co było gorsze – fakt, że substancja była ciepła czy to, że była śmierdząca. Ledwo wstrzymałam oddech, ale w końcu wpadłam do rzeki. Wyszłam na brzeg. Widziałam znajome mury od drugiej strony. Zrobiłam to. Zrobiłam! Uciekłam. Co z innymi? Usłyszałam kroki za sobą. Wycelowałam „broń” na podchodzącego mężczyznę.

– Tu się rozchodzimy, prawda? Powinnaś wrócić do domu – uśmiechnął się Aleksandrowicz.

– P..przecież ja nie mam domu…- byłam oszołomiona. Zostawi mnie tu?

– Nie dziś, za bardzo wiele lat. Ale masz dom. Musisz po prostu… Poczekać, zdaje się.

– Ja, nie… Co ty mówisz? – zamrugałam.

– Jesteś zdecydowanie nietypowa i to nie tylko przez imię, wiesz? Czy nie przeniosłaś się w czasie? – zapytał figlarnie.

– Skąd ty to wiesz? Jak to?

– Powiedzmy, że mam własne… sposoby. Tak, sposoby.

– Ach, wiedziałeś przez cały ten czas i nic nie powiedziałeś? Tak po prostu? – ledwo wykrztusiłam pytanie.

Wzruszył ramionami. Potem spoważniał.

– To naprawdę intrygujące. Co ci się przytrafiło. Ale chcę ci dać radę. Zapamiętaj, drogie dziecko, cierpienie nie jest przeszkodą w dojściu do celu, ono przygotowuje cię do nowej roli, zmieniania świata. Obawiam się, że pasywnie oglądając przeżycia, nigdy nie zrozumiesz, jakie są ich mechanizmy i znaczenie. Bo to cały czas robiłaś, nie mylę się? Zresztą, może kiedyś rozwiniesz swoją niezwykłą umiejętność i będziesz nad nią panować? W każdym razie wracaj. Do domu.

– Ja nie wiem jak ani nic. I w ogóle, nie chcesz znać swojej przyszłości albo coś takiego? Nie chcesz mnie o coś zapytać?

– Nie potrzebuję tej wiedzy. I tak stanę się tym, kim mam się stać. A co do twojego czasowego dylematu… Poczekaj – uśmiechnął się i odszedł.

Stałam jak wryta. Co to był za człowiek? Czekałam. W końcu upadłam, może ze zmęczenia. Obudził mnie głos.

– Aneta, spóźnisz się na wycieczkę – moja mama szturchnęła mnie w ramię.

– Co? Jaka wycieczka? – byłam zdezorientowana.

– No ta „Śladami Patrona”, pamiętasz? Masz wyprasowaną spódniczkę?

– Nie… Tak.. Tak, mam – czułam się bardzo zbita z tropu.

– Ubieraj się, masz śniadanie na stole.

– Mhm, już idę.

Nie wiem, co się wydarzyło i kiedy, ale dałabym wszystko za jeszcze jedną rozmowę z Julianem Aleksandrowiczem. Lekarzem, mężem, ojcem, naukowcem i przyjacielem. A także, jak się okazuje, specem od podróży w czasie.