Rozczarowanie, znudzenie, niedosyt – tak można określić moje odczucia po wyjściu z wrocławskiego Capitolu. Musical „Nine” w reżyserii Pia Partum sprawił mi bardzo przykry zawód. Oczekując muzycznego show pełnego zapierających dech w piersiach partii wokalnych, otrzymałem… oczekiwanie.
„Fabuła musicalu nawiązuje do słynnego filmu 8 ½, autobiograficznej opowieści
w reżyserii Federico Felliniego. Głównym bohaterem również w Nine jest reżyser filmowy, Guido Contini. W przeddzień 40. urodzin doświadcza kryzysu wieku średniego, zagubienia i blokady twórczej. Kobiety, które go otaczają: matka, żona, kochanka, producentka, gwiazdy filmowe, nie ułatwiają mu życia, próbuje więc ukryć się przed nimi i przed oczekującymi na nowy scenariusz producentami filmowymi – ucieka do Wenecji i chowa się w tamtejszym spa.”
Pierwsza odsłona – włoska melancholia
Już kwadrans po podniesieniu kurtyny można się zorientować, że uwagę należy zwrócić jedynie na kostiumy i choreografię. Na pochwałę w szczególności zasługuje kreacja Claudii Nardioraz – czarna sukienka dopełniona ogromnym kapeluszem w tym samym kolorze. Akcja spektaklu toczy się bardzo ociężale i w takt jednostajnych melodii gramolimy się przez kolejne sceny. Aż dochodzimy do występu niemieckich turystów. Wtedy muzyka przyspiesza i „coś się dzieje”. Jednak kiedy piosenka się kończy, widz zastanawia się czemu miała służyć ta scena i jaki będzie miła ona wpływ na dalszą akcje- otóż żaden.
Po lekkim otrzeźwieniu, znów zaczyna się odrętwienie i oczekiwanie na coś spektakularnego. Jak się okazuje, cierpliwość popłaca, ponieważ w pewnym momencie widzowie otrzymują coś wartościowego – Justynę Szafran, czyli Luizę w piosence „My Husband Makes Movies”.Wspaniały głos i świetne wykonanie tego utworu sprawia, że zaczynamy dostrzegać tragedię żony wielkiego reżysera, aktorki o niespełnionych marzeniach, która w pełni świadoma zdrad męża wciąż trwa przy jego boku.
Potem scena staje się schodami (jedna z możliwości Capitolu, tak bardzo niedocenianych w tym spektaklu) i pojawiają się wachlarze z piór. Przez chwilę z nadzieją oczekuję doznań importowanych z Broadwayu, ale szybko okazuje się, że znów tylko taniec jest warty uwagi, bo wokal nie ma nic wspólnego ze zjawiskowymi piórami.
Jednak po krótkim uniesieniu przyszedł czas na upadek. Piosenka „Be Italian”
w aranżacji z chórem chłopięcym dopełniła moją negatywną ocenę tego spektaklu. Sam pomysł zrobienia z tego utworu lekcji wychowania seksualnego był ciekawy, ale wykonanie kompletnie pozbawiło go iskry, której tak bardzo mi brakowało w całości. Wychodząc na antrakt, prawie przekreśliłem ten spektakl.
Druga odsłona – zagubiona iskra
Albo mnie czymś zaskoczą, albo wychodzę – z takim zamiarem wszedłem na drugą część spektaklu. Jak się na szczęście okazało, mogłem zostać. Tym razem na uniesienia nie trzeba było długo czekać. Już pierwsza piosenka w wykonaniu Magdaleny Wojnarowskiej, czyli Claudii Nardioraz, aktorki i muzy Guido Contini’ego sprawia, że ciarki przechodzą po plecach. Zachwycony tym wykonaniem z nadzieją czekam na kolejne perełki. I znów… czekam. No i wreszcie na scenie pojawia się Luisa, która kończy swój związek z reżyserem
i podbija serca publiczności swoim głosem.
Ostatnim, godnym uwagi punktem tego musicalu jest solo w wykonaniu Oskara Matuszyka – małego chłopca, który swoim śpiewem wzruszył całą płeć piękną obecną na sali i zasługuje na ogromny szacunek i uznanie.
Musical „Nine” nie jest spektaklem, który zasługuje na polecenie, choć czasami zła opinia przyciąga widza bardziej niż pochlebstwa. Tym razem jednak nie radzę popadać w ten paradoks. Lepiej oszczędzić sobie zawodu, którego nie rekompensują nawet pewne zalety tego spektaklu. Na koniec pozwolę sobie przytoczyć słowa Stefana Necrophorusa, czyli krytyka filmowego, jednej z postaci tego przedstawienia: „Estetycznie zachwycające, emocjonalnie puste”.
Komentarze ( )