z22934707V,Uciekaj.jpg

Odkąd tylko zobaczyłam zwiastun „Uciekaj!”, czy raczej „Get out”, wiedziałam, że muszę zobaczyć ten film. Zazwyczaj moje filmowe przeczucie mnie nie zawodzi i tak też stało się w tym przypadku. „Uciekaj” ma w sobie coś niepokojącego – zmiksowane elementy horroru, thrillera a nawet momentami groteski sprawiają, że widz czasem nie może ruszyć się z miejsca – nawet jeśli musi iść do kuchni. I ten niepokojący element właśnie sprawia, że smaczek pozostaje, no ale głód nie znika. Albo szybko powraca.

O co chodzi w „Uciekaj!”? No cóż, temat może wydawać się znajomy, albo nawet przewałkowany – widać jednak, że wciąż tak samo istotny, ani trochę nie traci ze swego pierwotnego znaczenia. Generalnie chodzi o to, że Chris, czyli główny bohater wyjeżdża do rodziców swojej dziewczyny daleko poza swoje miasto – ot tak, na kilka dni żeby mogli go poznać. Szkopuł w tym, że Chris jest czarnoskóry, jego dziewczyna nie a jej rodzice nigdy nie widzieli chłopaka na oczy. Większość z nas zapyta: „no i co z tego?”. Otóż właśnie nic, ale Chris należy do tych, co się przejmują. Zupełnie przy okazji dowiaduje się, że sielska okolica, w której ma przez jakiś czas przebywać, niegdyś słynęła z zaginięć czarnoskórych. No to miodzio, a co dalej?

Dalej jest tylko gorzej. Znaczy w sumie lepiej, bo lepiej fabularnie i technicznie. Akcja się rozkręca, ale to gorzej dla głównego bohatera. Więcej nie powiem, bo zepsujecie sobie zabawę, a trzeba przyznać, że napięcie skonstruowane w tym filmie jest jednym z najlepszych, z jakim miałam okazję się spotkać. Mało tego, widać je nawet na ekranie, bowiem gra aktorska Daniela Kaluuya, który wcielił się w rolę Chrisa naprawdę powoduje jakieś dziwne ciarki. I nie tylko on jeden, bo cała gromada innych postaci również. Ale nie o aktorstwie chciałam mówić, tylko o scenariuszu i pracy kamery, bo to zdaje się grać we filmie Jordana Peele pierwsze skrzypce. Wspomniana na początku groteska wkrótce potem rozkręca się w szalonym tempie i tak naprawdę nie wiadomo już, co jest prawdą a co złudzeniem.

To wszystko zdaje się napierać na widza coraz bardziej, aż wreszcie nadchodzi końcówka i z filmu powoli uchodzi powietrze, razem z nim – napięcie, którego dotąd w „Uciekaj!” było tak dużo. W efekcie tego z widzem po napisach końcowych pozostaje przedziwne i raczej niekomfortowe uczucie swoistego odrealnienia i – oczywiście – niepokoju.
Czy jest to zdrowe? Nie wiem, ale przypomina proces konsumpcji pustych kalorii – przez chwilę zdaje się, że głód został zażegnany, by następnie powrócił z podwójną zawziętością.