Słońce ukazywało się powoli, oświetlając przy tym krople porannej rosy. Był to chłodny poranek. Nimfy tańca i śpiewu kończyły już biesiadę ostatnimi pieśniami szumu trawy.

Rudowłosa kobieta, wychodząc na werandę, okryła się ciepłym, lecz lekko mechatym kocem, po czym skuliła się, obejmując obiema rękoma kubek gorącej herbaty. Był to coniedzielny ,,rytuał” Blanki. Uwielbiała podziwiać, jak fale morskie obijają się o skały klifu, nieopodal którego mieszkała. Widziała, że jest to tylko jej chwila, mogła wtedy wziąć wdech chłodnego, morskiego powietrza, podziwiać widoki, które zazwyczaj w pędzie codzienności pomijała, czy zwyczajnie czerpać w ten sposób  “pozytywną energię” na cały dzień.

Herbata w kwiecistym kubku, jak go zwykła nazywać zielonooka kobieta, skończyła się, a koc przestawał być wystarczającym nakryciem. Blanka zdecydowała się na powrót do domu, by zaparzyć poranną kawę dla ukochanego męża, Henry’ego. Czy udać się do wciąż zatopionego w ciemności pokoju, aby obudzić dzieci z piekła rodem o imionach Melania i Ksawery na poranne śniadanie?

Pomimo pozorów, jakie stwarzała rodzina Thoner, nie byli oni idealną rodziną, której ,,wzór” zdążyły wykreować już filmy familijne. Samo miejsce zamieszkania wzbudzało wiele kontrowersji. Ale do tego wrócimy później…