CO NAM W DUSZY GRA?

Dopiero zaczynamy przygodę z portalem. Jeszcze się nie zorganizowaliśmy, ale na początek przesyłamy kilka  późnojesiennych impresji uczniów VIII LO. Oto one.

 

Wstałam i nie wiem, co mogłabym zrobić. Chyba tylko herbatę

            Każdy człowiek w swoim życiu spotkał się z niejedną przeszkodą. W końcu jesteśmy tylko ludźmi. Mamy prawo do błędów, pomyłek, źle podjętych decyzji, jednak działa to w dwie strony. Jesteśmy również narażeni na ich skutki naszych wyborów – często tak negatywne, jak cierpienie. Podobno cierpienie uszlachetnia? Podobno Ziemia nie byłaby Ziemią bez cierpienia? Byłaby niebem, ale przecież nie jest. Każdy cierpienia doświadczył bądź doświadczy, ale nie tym chciałabym się podzielić. Mam na myśli jedno z uczuć
a raczej emocji, które towarzyszy człowiekowi od zawsze i na zawsze, także przy cierpieniu – smutek. Wielu z nas doświadcza go kilka razy dziennie. Czasem zdarzają się dni tzw. szczęśliwe, kiedy uczucie to  nas omija, jednak bywają i takie, gdy smutek napotyka człowieka po drodze i zostaje na dłużej. Niekiedy istnieją czynniki, które sprzyjają dłuższym i bliższym z nim kontaktom.  Jednym z  nich  jest listopad. Miesiąc dziwny. W kalendarzu widnieje niedługo po zakończeniu wakacji, a tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Pogoda również nie sprzyja. Przeważnie mamy wtedy do czynienia z chłodnymi porankami, wiecznym deszczem, brakiem słońca i ciągłym zachmurzeniem. Czego chcieć więcej?

          Większość ludzi nie ma ochoty na nic. Całymi dniami snuje się po kątach
i motywację do działania. Podejrzewam, że każdy z nas wolałby w takich chwilach zostać
w ciepłym domu i nie wychodzić z łóżka, popijając jednocześnie gorącą herbatę; słuchać dobrej muzyki czy zatracić się w ciekawej książce bądź filmie. Dni stają się coraz krótsze,
a sztuczne światło żarówki działa na człowieka zupełnie inaczej niż ciepłe promienie Słońca.

Jednakże, pomijając wszystkie negatywne aspekty tej pory roku, istnieje też coś wspaniałego – zdecydowanie literatura kocha jesień. To samo można powiedzieć o muzyce
i dobrym kinie. Francis Scott Fitzgerald pisał: “Życie zaczyna się dopiero jesienią, kiedy robi się chłodniej”. Myślę, że niektórzy zgodzą się z tą sentencją. Człowiek dopiero wtedy zaczyna uświadamiać sobie pewne rzeczy. Chłód poranka i deszcz za oknem skłania każdego do głębszych refleksji i przemyśleń. Nawet muzyka staje się lepsza. Zdecydowanie jesienny czas wprawia nas w pewnego rodzaju uśpienie, a zarazem nadaje pozytywny klimat każdemu dniu. To idealny czas na wspaniałą książkę i kubek gorącego napoju. Możemy chodzić na wieczorne spacery i wsłuchiwać się w szelest deptanych liści. Jesień, a zwłaszcza listopad to wspaniała pora na podziwianie naszej pięknej przyrody. Liście na drzewach przybierają kolor złocisty, żółty, brązowy czy nawet bordowy, tworząc jednocześnie malowniczy krajobraz. Wszystko idealnie współgra i harmonizuje ze sobą. Pozwólmy naszym oczom nacieszyć się takimi widokami.

 Jesień to niezwykły sezon. Zdecydowanie jest to moja ulubiona pora roku. Piękna jak i zaskakująca. Pełna nieustających zmian. Zupełnie inna. Wyróżniająca się. Dla niektórych typowo depresyjna, dla innych magiczna. Zachęcam wszystkich do odkrycia pozytywnych aspektów jesieni, a może nawet pokochania jej i zrozumienia, jak istotną rolę odgrywa w życiu każdego człowieka. Doceńmy jak najmniejsze drobiazgi. “Przyrodę ogarnia jesień i jesiennie robi się we mnie i wokół mnie” –  pisał Johann Wolfgang von Goethe w jednej z jego powieści “Cierpienia młodego Wertera”. Obyśmy jednak nie poszli drogą tytułowego bohatera i w przeciwieństwie do niego umieli w jesieni dostrzec jedyne w swoim rodzaju piękno, tym cenniejsze, że tak kruche i ulotne.

Karolina Rylak

 

Gdybym ci kiedyś powiedziała…, czyli o świecie, w którym wszystko może się zdarzyć

Jesień to niezwykła pora roku. Wywołuje wśród ludzi skrajnie różne emocje. Ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Ja nie potrafię opowiedzieć się po żadnej ze stron. Kiedy z drzew zaczynają spadać liście, temperatura znacznie się obniża , a słońce chowa się za warstwą chmur, czuję że świat oddala się ode mnie. Zaczyna brakować mi wiosennej radości, błękitu nieba, tętniącej życiem przyrody. Szukam wtedy innego świata, w którym wszystko może się zdarzyć i dla którego jedynym ograniczeniem jest moja wyobraźnia. Owinięta puchatym kocem, tak bardzo jak to tylko możliwe,z kubkiem gorącej herbaty, sięgam po książkę i uciekam od tego co rzeczywiste. Moim ostatnim literackim wyborem była powieść autorstwa Judy Budnitz pt. „Gdybym ci kiedyś powiedziała”.

To niesamowita opowieść o losach czterech, powiązanych więzami krwi kobiet, usiłujących  odnaleźć swoje miejsce na Ziemi. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że przyszło im żyć w magicznej, baśniowej krainie pełnej czarów i niespotykanych stworzeń, a jednocześnie brutalnie prawdziwej, stwarzającej pozory normalnego życia.  Iliana, Sashie, Mara
i Nomie to postacie, które na pierwszy rzut oka wydają się być skrajnie różne, mają odmienne charaktery, marzenia, plany, system wartości. Wszystkie jednak są głęboko nieszczęśliwe i swoim dziwacznym zachowaniem usiłują ochronić się przed złem, które je otacza oraz… uniknąć błędów matki. Iliana, wychowywana bez miłości, w odciętej od cywilizacji wiosce gdzieś na Wschodzie, nie miała szczęśliwego dzieciństwa. Ból, śmierć i cierpienie były jej codziennością. Uciekła, by wreszcie poczuć się wolną, szczęśliwą, kochaną. Niestety, nie da się uciec przed czymś, co jest zakorzenione głęboko w nas. Jej wędrówka ku lepszemu życiu obfitowała w niezwykłe wydarzenia. Groźna wiedźma, dziewczyna bez nóg z pięknymi, długimi włosami, które falami spadały na ziemię, tworząc połyskliwy dywan, brat Ari, dla którego gotowa oddać była to co miała najcenniejszego, to tylko część baśniowych istot, które spotkała na swej drodze. Sashie, córka uciekinierki, również pragnęła innego życia. Nie chciała być sobą, zwykłą dziewczyną niskiego pochodzenia. Pragnęła czegoś więcej, chciała być elegancką, wytworną damą, całkowicie odmienną od swojej rodzicielki. Chciała przeżyć wielką, prawdziwą miłość, jednak boleśnie przekonała się o tym, że uczuć nie da się sztucznie wywołać. Kolejna z kobiet, Mara, wychowywana w cieniu swojego brata. Opętana zazdrością, była pozbawiona wszelkich zahamowań. Liczyło się tylko jej własne szczęście,  jej własne potrzeby. Nie wahała się przy tym być okrutną czy brutalną… Natomiast najmłodsza – Nomi – ma trzy matki. Dlaczego? Przekonasz się, gdy sięgniesz po prozę Budnitz.

Historie przedstawione w: „Gdybym ci kiedyś powiedziała” są inne niż wszystkie. Autorka operuje metaforami i  symbolami, zostawia sporo miejsca na własną interpretację. W tej powieści nic nie jest powiedziane wprost. Uwielbiam tego typu utwory. Za każdym razem mogę odkrywać je na nowo, szukać nieznanych wcześniej znaczeń i rozwijać wyobraźnię.  Postacie wykreowane przez autorkę są niezwykle złożone. Każda jest inna, każda ma charakter, żadna z nich nie jest wyłącznie zła ani anielsko dobra. Robią szalone, straszne, czasem psychodeliczne rzeczy, ale są prawdziwymi, a nie papierowymi istotami, jakich w literaturze wiele. Podobnie jest ze światem przedstawionym – nawet najdrobniejszy szczegół jest dopracowany do perfekcji. To wszystko sprawia, że książka potrafi oczarować i na długo pozostaje w pamięci. W dodatku można znaleźć w niej wiele odniesień do codziennego zwyczajnego życia. Iliana, Sashie, Mara i Nomie wcale tak bardzo nie różnią się od zwykłych kobiet, które mija się codziennie na ulicy czy spotyka w tramwaju. Autorka jednak ukryła to, co wszystkim znane i oczywiste i ukazała w groteskowy sposób pod baśniową, magiczną otoczką. Dzięki temu powieść nie jest nudna, nie wpisuje się w utarte schematy. Porusza ważne problemy, opisuje kobiecą psychikę, nie pomijając jej mrocznych stron.  Nie spotkałam się jeszcze z podobnym utworem. Urzekł mnie też styl Budnitz, który mimo że prosty, ma w sobie mnóstwo delikatności i lekkości. W zakończeniu brakowało mi trochę baśniowych elementów i magii. Czasy, w którym żyły Mara i Nomi są zbyt podobne do tych, w których żyjemy teraz. Ale może to celowy zabieg, mający na celu uczynienie tej pozornie nieprawdziwej historii bardziej realną?

„Gdybym ci kiedyś powiedziała”,  to książka dla ludzi wrażliwych, lubiących baśnie i niebanalne rozwiązania. Idealna na jesień, w listopadowym klimacie, piękna, hipnotyzująca i zapisująca się w pamięci. Polecam nie tylko wielbicielom dobrej literatury, ale też tym, którzy interesują się psychologią, magią i tajemnicami ludzkiej duszy.

 

Ewa Brózda, klasa 1b

 

OSZUKANA

Typowy schemat: walka między racjami jednostki a prawem, a dokładniej reprezentantami prawa. Poruszany miliony razy, omawiany, prześwietlany i analizowany na wszelkie możliwe sposoby przez przedstawicieli każdego pokolenia. Do znudzenia maltretowany. Czy historia opowiedziana w „Oszukanej” czymś się wyróżnia, czy jest w jakiś sposób odmienna od poprzednich, niepowtarzalna, bardziej zapada w pamięć niż inne próby przedstawienia podobnej sytuacji? Wydaje mi się, że odpowiedź wcale nie jest taka prosta. Z jednej strony zastanawiam się, po co znowu przyglądać się tym samym fabularnym schematom? Przecież wałkowaliśmy to już tyle razy! Ale z drugiej strony… Przecież społeczeństwo potyka się na tych samych błędach, które popełniało wieki temu i będzie popełniać w przyszłości,  a każda próba konfrontacji z pytaniem: „dlaczego tak musi być?” może stać się szansą na choć minimalną poprawę teraźniejszości. Dobrze więc, że Clint Eastwood wziął pod lupę ten właśnie temat, odwołując się do rzeczywistych wydarzeń i przedstawiając go w sposób, który wydał mu się najbardziej odpowiedni.

Tytułowa oszukana to grana przez Angelinę Jolie Christine Collins, mieszkająca wraz ze swym synkiem Walterem w Los Angeles. Jest rok 1928 i prowadzenie spokojnego życia dla mieszkańców miasta aniołów okazuje się sprawą bardzo trudną. Zwłaszcza dla głównej bohaterki, która chce walczyć o należną jej sprawiedliwość. Gdy pewnego dnia wraca z pracy do domu, odkrywa, że Walter, który pozostał sam, w czasie jej nieobecności zniknął. 24 godziny po tym, jak kobieta zawiadomiła policję, miejscowy oddział rozpoczyna śledztwo, którego wynikiem jest odnalezienie Waltera pięć miesięcy później. Gdy szczęśliwa matka udaje się wraz z przedstawicielami organów śledczych i grupą dziennikarzy na dworzec kolejowy, na który ma zostać przywieziony Walter, cały i zdrowy, przeżywa wstrząs, jakiego żaden rodzic na świecie nie chciałby doświadczyć – z pociągu wysiada inny, nieznany jej chłopiec, który twierdzi, że jest tym właśnie poszukiwanym Walterem Collinsem. Odpowiada nawet na pytanie towarzyszącego kobiecie kapitana J. J. Jonesa (w tej roli Jeffrey Donovan) o adres zamieszkania, podając dokładnie to miejsce, gdzie mieszka Christine. W połowie drogi dzielącej jej do dziecka, matka zatrzymuje się i mówi: „To nie jest mój syn”. Spośród wszystkich poruszających i tragicznych scen, w które „Oszukana” obfituje, ta, w której nieznany kobiecie chłopiec przytula się do niej na peronie i mówi: „A to jest moja mamusia”, zasługuje na miano jednej z najbardziej wstrząsających.

Gdyby nie ówczesna sytuacja w policji, którą do reszty zawładnęły szantaże, korupcja, agresja i przemoc, z początku można by pomyśleć, że zaszła po prostu niemiła pomyłka. Lecz nikt ze strony policji nie chce się do  niej przyznać. Funkcjonariusze wolą marnować czas na wmawianie matce, że nie poznaje własnego syna, który na skutek traumatycznych przeżyć zmalał o kilka centymetrów, został obrzezany przez porywacza i nigdy nie miał szczeliny między zębami, zamiast wziąć się za prawdziwe poszukiwanie chłopca. Za żadne skarby nie dopuszczą do tego, aby prawda o tym, że zawalili tę sprawę, wyszła na jaw i każdego, kto będzie się im sprzeciwiać, zlikwidują.

Walka, którą musiała stoczyć Christine Collins, została odegrana według wyznawanej przez nią zasady numer jeden: „bójek się nie wszczyna, ale zawsze kończy”. I w istocie, to kobieta kończy tę rozgrywkę.

Uważam, że film Clinta Eastwooda ze scenariuszem z polskim akcentem, bo (napisanym przez Josepha Michaela Straczynskiego) i świetną obsadą aktorską stworzoną przez Jolie i Malkovicha, znakomicie zilustrował problematykę, o której wspomniałam na początku. Oprócz świetnej roboty, jaką wykonali aktorzy, warto docenić naprawdę dobrą scenografię, pozwalającą wczuć się w klimat końca lat dwudziestych XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Na uwagę zasługują również kostiumy (zwłaszcza pełne uroku kapelusze Christine Collins). Nie oceniłabym jednak tej produkcji w skali 0-10 na maksymalną liczbę punktów, ponieważ niektóre ujęcia sprawiały wrażenie wyjętych z jakiegoś przerażającego horroru, a nie dramatu obyczajowego.  Dotyczy to zwłaszcza epatowania wyglądem i zachowaniem pacjentek szpitala psychiatrycznego. Poza tym, jeśli już mowa o szpitalu, rzuciły się w oczy szkolne błędy – lekarze, trzymający za nogi koleżankę Christine w czasie podawanych jej elektrowstrząsów, raczej nie powinni wyjść z tego bez szwanku.

Sądzę, że produkcji o tej problematyce nigdy dość, zwłaszcza takich jak „Oszukana”, opartych na faktach, poruszających, prowokujących do rozmyślań.

A jesień, ponura i powszechnie nielubiana pora roku, skłania do refleksji, szczególnie na temat ludzi, z którymi przychodzi nam się na co dzień zmagać. Dlatego warto przywołać na koniec słowa Christine, skierowane do Waltera jeszcze przed jego zaginięciem, że nie należy przejmować się tymi, którzy boją się otworzyć pudełko odpowiedzialności.

    Podpis (Jesienna)