Problem związany z obsadą lewej obrony w polskiej reprezentacji nie jest niczym nowym. Jerzy Brzęczek próbuje go rozwiązać, powołując coraz to bardziej abstrakcyjnych kandydatów do zapełnienia luki na tej pozycji. Czy widać jakieś światełko w tunelu? Tak, lecz nie jest ono oczywiste…
Kojarzycie kosze z książkami, stojące gdzieś na uboczu w przeciętnym supermarkecie? Jeszcze nie tak dawno regularnie je przetrzepywałem, szukając różnych pozycji piłkarskich w atrakcyjnej cenie. Dobrze na tym nie wyszedłem, bo z kupionych w ten sposób kilkudziesięciu książek przeczytałem tylko jedną, a czasu na przeszukiwanie takich kontenerów badziewia też zmarnowałem bardzo dużo. Jest z tego jakiś pozytyw – choćby taki, że we wstępie do tego artykułu mogę nawiązać do tezy postawionej w książce “Futbol i statystyki” autorstwa Chrisa Andersona i Davida Sully’ego. Co prawda przeczytałem zaledwie jej wstęp, lecz w dalszej części tej lektury postawiona jest ciekawa teza – jeśli chcemy poprawić grę drużyny, zdecydowanie większy wpływ będzie mieć na nią nie pozyskanie nowej gwiazdy, lecz wymiana najsłabszego ogniwa.
Najlepszym potwierdzeniem tego założenia była moja przygoda z amatorskim futbolem. W jej trakcie okazało się, że – mówiąc eufemistycznie – mam umiejętności do przyjemnego kopania piłki na podwórku, a nie do ligowego grania, o takich czynnikach jak kondycja czy warunki fizyczne nie wspominając. Całej drużynie szło za moich czasów tragicznie – porażki dwucyfrową różnicą bramek były na porządku dziennym, a jeśli udało nam się strzelić honorowego gola, mogliśmy uznać mecz za udany. Na początku miałem sporo szczęścia – występowałem na skrzydle, a raczej biegałem sobie po boisku, tragicznie radząc sobie w akcjach ofensywnych i nie mając sił na wątpliwą pomoc w wątpliwej defensywie. Traf chciał, że pod koniec mojej męki zostałem przeniesiony właśnie na lewą obronę, gdzie miałem zdecydowanie bardziej odpowiedzialne zadania niż dotychczasowe truchtanie od bramki do bramki. Po rozegraniu kilku spotkań, po których trauma towarzyszy mi do dziś, pękłem i odszedłem z drużyny. Zaraz po tym moi byli partnerzy zaczęli notować wyraźnie lepsze wyniki, o obecnym sezonie już nie wspominając. Teraz to oni wygrywają dwucyfrową liczbą goli, a jeśli już przegrywają, to ze zdecydowanie bardziej profesjonalnymi klubami.
Choć powyższa historia wydarzyła się w piłce amatorskiej, to spokojnie można ją przełożyć na obraz naszej reprezentacji. Ostatnie mecze podopiecznych Jerzego Brzęczka pokazały, że polska lewa obrona jeszcze nigdy nie była w tak przerażającym kryzysie. Jasne, zawsze mieliśmy z tą pozycją bardzo duży kłopot, lecz chyba żaden kibic polskiej reprezentacji nie spodziewał się, że zostanie zmuszony do docenienia zawodników, którzy występowali na tej stronie defensywy w przeszłości. Występowali, choć nie prezentowali należytego poziomu i notorycznie zawodzili. Choćby taki Jakub Wawrzyniak – przez niemal cały okres swojej reprezentacyjnej kariery był obiektem szydery sporej części kibiców. Często popełniał błędy, kilka z nich było nad wyraz kosztownych, lecz patrząc z dzisiejszej perspektywy skłaniam się raczej ku stwierdzeniu, że wcale tak źle nie grał. Swego czasu odpowiedzią na palący problem lewego defensora wydawał się Maciej Rybus – sęk w tym, że obrońcą to on nigdy nie był i tak naprawdę ciężko powiedzieć cokolwiek rzeczowego o jego defensywnych walorach. Nawet Boenisch w obecnej sytuacji nie wydaje się taki zły – po Euro 2012 nie popisywał się w meczach reprezentacji, delikatnie mówiąc, lecz na samym turnieju nie było aż tak źle, jak to zapamiętaliśmy. Sebastian miał przynajmniej umiejętności, które pozwoliły mu na poważnie zaistnieć w Werderze i Bayerze Leverkusen, o czym obecni reprezentanci pokroju Recy czy Matyni mogą tylko pomarzyć.
To chyba tyle, jeśli chodzi o lewonożnych obrońców, którzy dostali w ostatnich latach poważną szansę od ówczesnych selekcjonerów. Koncentrując się jedynie na minionej kadencji Adama Nawałki, dziwić może notoryczne pomijanie przez niego Macieja Sadloka i w mniejszym stopniu Tomasza Brzyskiego. Argumenty co do tego drugiego potrafię zrozumieć – choć takie aspekty jak wiek czy brak doświadczenia w zagranicznej lidze nie powinny przysłaniać tego, że przez kilka lat prezentował w Ekstraklasie wyborną formę. Ciekawi mnie jednak, jakie zarzuty kierowane były do obecnego defensora Wisły Kraków. Kadry raczej by nie zbawił, jasne, ale gra na stałym, naprawdę dobrym poziomie. Ignorowanie takiego zawodnika to nieporozumienie, szczególnie przy bryndzy na jego pozycji. Tym bardziej absurdalne wydają się różne eksperymenty z Kosznikiem, Marciniakiem, Jaroszyńskim czy nawet Rzeźniczakiem i Wojtkowiakiem, w większości zakończone kompromitacją.
No właśnie, Grzegorz Wojtkowiak. Pamiętacie mecze eliminacyjne z Anglią i Ukrainą z jego udziałem, w których w zabawny sposób (choć niekoniecznie dla nas) zawalił po bramce? Śmiem twierdzić, że gdyby nie te dwa „babole”, to jego występy można byłoby uznać za całkiem solidne. Warto zwrócić uwagę na to, że w tym czasie reprezentował barwy TSV Monachium – klubu z 2. Bundesligi, w którym miał pewne miejsce w składzie. Inny eksperyment, czyli Artur Jędrzejczyk przekwalifikowany z prawej na lewą obronę, był jeszcze bardziej udany – niestety, jedynie do momentu, w którym „Jędza” powrócił do Polski, przechodząc z rosyjskiego FK Krasnodar do Legii Warszawa.
Do czego zmierzam? Patrząc na powyższe przykłady, widać jak na dłoni, że w kadrze jakikolwiek poziom może zagwarantować jedynie obrońca występujący w zagranicznej lidze. Nie chodzi już nawet o to, że polska Ekstraklasa jest słabymi rozgrywkami. Przede wszystkim nawet w tak mizernej lidze brakuje Polaków, którzy choć trochę by się wyróżniali! Pamiętam, jak przy okazji powołań na ostatnie Mistrzostwa Świata napisałem kilka artykułów o piłkarzach, którzy przy odrobinie szczęścia również mogliby pojechać na turniej w Rosji. Jeden z nich traktował właśnie o lewych obrońcach, w którym wspomniałem m.in. o Hubercie Matyni z Pogoni Szczecin. Już po wysłaniu tego tekstu zrozumiałem absurd powiązania z silną kadrą niemalże 23-letniego zawodnika, który już dawno powinien mieć wywalczone miejsce w pierwszym składzie, a rozegrał w zeszłym sezonie zaledwie 800 minut. Absurd ten stał się rzeczywistością. Nieco mniejszymi zaskoczeniami było kilka poważnych szans dla Arkadiusza Recy i przesympatycznego Rafała Pietrzaka. Owszem, ten drugi prezentował naprawdę dobrą formę w meczach Wisły, lecz osoba myśląca racjonalnie nie mogła nie tylko uzasadnić takiego powołania, lecz nawet wpaść na tak abstrakcyjny pomysł.
Jakich zawodników mamy do dyspozycji, każdy widzi. Nie oznacza to , że jesteśmy skazani na Pietrzaka, Recę i Matynię, kiedy ten pierwszy ma 26 lat, a zaczyna regularnie grać w Ekstraklasie dopiero od obecnego sezonu, ten drugi nie był czołowym lewym defensorem nawet w Ekstraklasie i po transferze do Włoch nie zagrał w tym sezonie ani minuty, a ten trzeci wciąż przegrywałby rywalizację z Ricardo Nunesem, gdyby reprezentant RPA akurat nie złapał kontuzji. Możemy iść tym tropem dalej i nadal szukać niedorzecznych kandydatur, lecz to do niczego nie doprowadzi. Albo godzimy się na to, że wśród Polaków lewego obrońcy nie ma i wracamy do czasów, w których remisowaliśmy z Mołdawią i przegrywaliśmy z Estonią, albo… robimy to, na czym każdy z nas zna się najlepiej. Kombinujemy.
Moim zdaniem nadszedł już czas na pogodzenie się z tym, co cały świat dawno już zaakceptował – w reprezentacjach kraju nie zawsze grają jego rdzenni obywatele. Zerknijmy choćby na reprezentację Francji – na 23 zawodników aż 15 legitymuje się drugim paszportem. Kibice „Trójkolorowych” nie przejmują się jednak tym, że największe gwiazdy ich zespołu mają rodziców z Senegalu, Filipin, Algierii i wielu innych krajów. U nas wciąż nikt nawet nie pomyśli o tym, by przykładowy Willy Orban (kapitan RB Lipsk, czołowego niemieckiego zespołu) zabrał miejsce w kadrze przykładowemu Adamowi Dźwigale (przeciętny obrońca, nawet jak na warunki Ekstraklasy). A to duży błąd, gdyż patrząc na obecny poziom podopiecznych Jerzego Brzęczka, wypadałoby zacząć szukać nieoczywistych wyborów. Choćby taki Philipp Max. Ma 25 lat, wyceniany jest na 20 milionów euro, gra regularnie w Bundeslidze i notuje w niej świetne liczby (w zeszłym sezonie – 2 gole, 13 asyst), nie tak dawno zainteresowane były nim czołowe angielskie kluby, takie jak Manchester United, Tottenham czy Chelsea. Przede wszystkim – jego ojciec to Polak. Inny przykład – Matthias Ostrzolek. Co prawda nie zawsze gra wszystko od deski do deski, lecz raz – wrócił w zeszłej kolejce do wyjściowego składu, a dwa – poziom w Niemczech jest taki wysoki, że do grania w polskiej kadrze i tak powinien wystarczyć. Podobnych kandydatur jest więcej, wystarczy się rozejrzeć.
Nie twierdzę, że niegrający Ostrzolek, który niekoniecznie zostałby zaakceptowany przez innych reprezentantów, to odpowiedź na wszystkie nasze problemy. Nie wydaje mi się jednak, by ignorowanie takiego zawodnika było odpowiednim wyjściem. Podobnie sprawa wygląda z Maxem – nikt nie mówi, by brać go do naszej kadry na siłę, wbrew niemu samemu. Jeśli jednak zna język polski, czuje się Polakiem i chciałby dla nas grać – czemu nie? To, że sam do tej pory się nie zgłosił, wcale nie musi oznaczać, że odrzuca taką możliwość – po prostu nie jest to takie łatwe, jeśli całe swoje życie spędził właśnie w Niemczech. Zresztą, wyobraźcie sobie, że taki Żurkowski czy inny piłkarz przymierzany do naszej reprezentacji deklaruje coś w stylu “moja matka to Ukrainka, sam czuję się Ukraińcem i chcę grać właśnie dla tej reprezentacji”. U Polaków taka decyzja wywołałaby wściekłość i szyderę. W analogicznej sytuacji u Niemców – również.
A nawet jeśli Max czy Ostrzolek przyjęliby propozycję gry w naszej reprezentacji jedynie w celu wypromowania się, to .. no właśnie, warto postawić sobie w takim przypadku dwa ważne pytania. Pierwsze – czy motywacje wśród kadrowiczów muszą być nieskazitelnie czyste, tym bardziej, jeśli znane są jedynie samemu zainteresowanemu? I drugie – wolelibyście, by kadra osiągała sukcesy z farbowanym lisem, któremu nie do końca zależy na służbie krajowi, czy raczej kompromitowała się w meczach, w których Polak chce, lecz nie może, z rywalami pokroju Irlandii i Czech?
Komentarze ( )