Wieczór nadszedł zaskakująco szybko, biorąc pod uwagę to, jak bardzo Danielowi ciągnął się poranek i wczesne popołudnie. Westchnął niemalże bezgłośnie, palcami muskając zwisającą przy oknie ciężką firanę. Duży księżyc płonął wysoko nad koronami drzew, odbijając się również w spokojnej toni jeziora. Daniel wiedział, że dzień poprzedzający pełnię czeka ich wszystkich już jutro, a wystarczał mu zwykły szacunek rozmiarów owego satelity. Zza uchylonej szyby powiał pojedynczy podmuch wiatru, delikatnie smagając go w twarz. Przymknął oczy, pozwalając na ten chłodny dreszcz, który wstrząsnął jego ciałem, niczym małe trzęsienie ziemi. Pogrążony w myślach, nie usłyszał kroków, które z natarczywą wręcz powolnością zbliżały się w jego stronę. Obca ręka szturchnęła nieznacznie jego ramieniem, a Daniel musiał naprawdę niesamowicie się wysilić, by nawet nie drgnąć z powodu zaskoczenia obecnością. Odwrócił się, otwierając usta, mając ochotę powiedzieć coś wyjątkowo zjadliwego, ale zaraz je zamknął, kiedy zobaczył, kto to był i jaki miał wyraz twarzy. Adrien Codline nie patrzył Danielowi w twarz, od tego było mu daleko. Wzrok chłopaka błądził gdzieś w oddali, czyli właśnie tam, gdzie patrzył jeszcze sekundy wcześniej Blackey. Księżyc, mimo że był daleko, odbijał się w jego oczach w postaci maleńkiej srebrzystej plamki na tle jego tęczówek. Daniel poczuł nagłą potrzebę ucieczki, jakby owa sytuacja miała stanowić dla niego zagrożenie. Tylko nie miał pojęcia, jakie właściwie.
– Jutro będzie jeden dzień przed pełnią – stwierdził cicho Adrien, wciąż nie patrząc Danielowi w twarz.
Daniel przez chwilę lustrował jego twarz wzrokiem, po czym sam obrócił się znów w stronę okna. Jednak nie patrzył już na las w oddali, jezioro, księżyc i aksamitne niebo, które nie wiedział, czy jest bardziej granatowe, czy już fioletowe. Oczy miał utkwione w ich odbiciach w szybie i nawet nie był pewien, na które z nich wpatrywał się intensywniej – jego czy Adriena.
– Tak, ciekawy zbieg okoliczności. Dowiedzieliśmy się o Cymrie Inne akurat tuż przed pełnią, interesujące – prychnął, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Jego palce wszczepiły się w skórę na swych ramionach, która była zimna i owładnięta gęsią skórką.
Dopiero wtedy Adrien spojrzał na Daniela. Jego wzrok był wyprany z czegoś na tyle intensywnego, by Blackey mógł to z łatwością zidentyfikować. Spojrzenie miał spokojne, ale i neutralne, co było zjawiskiem dość rzadkim w przypadku jego osoby. Najmocniej wybijającą się cechą Adriena – w oczach Daniela – była właśnie intensywność jego obecności. Zawsze wręcz emanował swoistą energią, która raz potrafiła być pełna radości i figlarności, a czasem przepełniona niespożytą złością, konkretnie ukierunkowaną. Niezależnie od tego, co pokazywał w danej chwili – cechowało się to burzliwością, która dominowała wszystko, co go otaczało. Świecił oślepiającym blaskiem, co niekoniecznie jest określeniem o pozytywnym wydźwięku, a jeżeli już, to nie dotyczy to każdej sytuacji. Było to pewnym przeciwieństwem Daniela, który przez większość czasu starał się o ukazywanie na zewnątrz tak wysokiego poziomu apatii, jak to tylko możliwe. O ile, oczywiście, nie denerwował się na głupotę otaczającego go świata. Wtedy byli do siebie dość podobni.
– Daniel?
Jego imię wypowiedziane cudzymi ustami, zakończone dźwiękiem obcego oddechu – to było zaskakująco mocne, wstrząsające i intensywne, jak grom uderzający w ziemię. Daniel kaszlnął w pięść, jakby tym miał odwrócić swoją uwagę od nagłego szarpnięcia w okolicach własnego serca, które było tylko i wyłącznie paroksyzmem bólu w jego klatce piersiowej.
– Co znowu? Nie wygłupiaj się, tylko mów od razu – wyrzucił z siebie nieprzyjemnym tonem, czując zimne powiewy powietrza, uderzające w jego twarz i odkryte ramiona.
– Nie boisz się, czym to wszystko się skończy? To już nie są żarty z tym rytuałem – powiedział. Jego głos był ostry, ale nie mówił głośno, więc nie zabrzmiało to tak mocno, jak zapewne miało zabrzmieć w głowie Adriena.
– To nigdy nie były żarty.