Ida, najnowszy film Pawła Pawlikowskiego, już po pierwszych pokazach został okrzyknięty arcydziełem. Zdominował festiwal filmowy w Gdyni i zdobył statuetkę w Toronto.
Akcja filmu ma miejsce w latach 60. Anna (Agata Trzebuchowska), sierota od niemowlęctwa wychowywana w klasztorze, postanawia złożyć śluby zakonne. Zanim to nastąpi, musi jednak spotkać się z nigdy niewidzianą ciotką, Wandą (Agata Kulesza). Od krewnej dowiaduje się, że nazywa się Ida, jest Żydówką, a jej rodzice zostali zamordowani w trakcie wojny. Kobiety ruszają na poszukiwanie grobu swoich bliskich, a wspólna podróż dla obu staje się punktem zwrotnym. Styl życia Wandy w połączeniu z wiadomością o żydowskim pochodzeniu sprawiają, że Anna zaczyna wątpić w swoje powołanie. Jej ciotka musi się za to zmierzyć z demonami przeszłości.
Aby uwiarygodnić obraz Polski lat 60., reżyser zdecydował się na stworzenie filmu czarno-białego. I faktycznie, PRL jest tam tak ponury, jak w opowieściach rodziców i dziadków, staje się miejscem wybitnie depresyjnym, zdominowanym przez różne odcienie szarości. Rezygnacja z kolorów ma także inny cel, sprawia, że widz skupia się wyłącznie na głównym wątku. Nie rozpraszają go widoki, stroje i wygląd postaci. Nie ma tu miejsca na ich pomyłki, bo bez ozdobników, upiększeń liczy się tylko i wyłącznie twarz. Pod względem aktorskim Ida jest obrazem zadziwiającym.
Ida jest stosunkowo krótka – trwa tylko 80 minut. Widz nie zna całej historii głównych bohaterek, ale otrzymane informacje wystarczają do zrozumienia ich sytuacji. Wszystko Muzyka pojawia się dokładnie tam, gdzie jej potrzebujemy. Podkreśla emocje, ale ich nie kreuje. Pasuje do przedstawianego świata, odwiedzanych miejsc, ale nie jest w stanie zdominować całych scen.