Trzy miesiące temu obejrzałam film Spike’a Jonse’a pod tytułem “Ona” (2014), w którym główne role grają wspaniały Joaquin Phoenix i Scarlett Johansson. Jednak aktorka ta nie pojawia się ani razu w filmie, ponieważ gra… głosem.
Film opowiada o pisarzu, Theodorze Twombly (Phoenix), który angażuje się w romans z systemem operacyjnym, a dokładniej z Samanthą (Johansson), niedługo po bolesnym zerwaniu ze swoją partnerką. Na początku, kiedy przeczytałam opisy filmu, byłam sceptycznie nastawiona, ponieważ nie jestem zwolenniczką filmów osadzonych w przyszłości i zastanawiałam się jak to możliwe, że człowiek może zakochać się w komputerowym systemie operacyjnym, ale postanowiłam obejrzeć go głównie ze względu na wysoką ocenę filmu, który przecież wydawałby się po przeczytaniu opisów dość niedorzeczny oraz ze względu na główną rolę graną przez brata jednego z moich ulubionych postaci kultury i sztuki (mowa tu o Riverze Phoenixie i wcześniej wspominianym Joaquinie).
Po seansie przekonałam się, że chyba żaden opis nie jest w stanie oddać sensu tego filmu nawet w połowie, jego atmosfery i emocji. Opisy bardzo go spłycają i momentami właściwie zniechęcają. Tak było w moim przypadku. Ale po dwugodzinnych naprawdę wspaniałych, nostalgicznych, melancholijnych, silnych uczuć od razu wyparłam z pamięci swoje początkowe nastawienie.
To, co Theodor czuł do Samanthy nie było udawane, było prawdziwe i w pełni realne. Niejaką pomocą autentyczności fabuły jest fakt, że film ma miejsce w przyszłości, jednak nie tak bardzo dalekiej. A wraz z upływem czasu dziwi nas mniej spraw i zachowań. Technologia jest bardziej zaawansowana i skierowana do każdej osoby nad wyraz personalnie. W filmie interesujące było to, że pomimo oglądania przyszłości, jesteśmy w stanie zauważyć, że wszystkie emocje, nie tylko bohaterów żyjących w realnym świecie, ale i systemu operacyjnego są bardzo… bardzo ludzkie i to zastanowiło mnie, ponieważ zadałam sobie wtedy pytanie: “powinnam myśleć o tym filmie w czasie teraźniejszym czy przyszłym?”. Może w przyszłości staniemy się bardziej uczuciowi i autentyczni?…
Film jest piękny wizualnie, a sceny z przeszłości Theodora, kiedy był jeszcze ze swoją żoną, przypominają klimat zdjęć Sofii Coppoli – jasne i marzycielskie. Warto też zwrócić uwagę na to, że kluczowe fragmenty filmu widzimy oczami głównego bohatera, co czyni film i postać bardziej wiarygodnymi. Oczywiście, jest to też zasługa Joaquina Phoenixa, który w roli sprawdził się fenomenalnie. Kolejnym mocnym i ważnym aspektem filmu jest muzyka. Twórcy filmu postanowili, że utwory pojawiające się w filmie są niejako skomponowane przez Samanthę, która przedstawia je Theodorowi. Przeważnie są to spokojne, dające poczucie pewnego rodzaju ciepła, dźwięki pianina.
To, co może przyciągać uwagę to ogólna kolorystyka filmu. Sprawia ona, że obraz wydaje się czysty, nieskazitelny. Użycie naturalnego i momentami przyciemnionego światła dodało realności i kontrastu, który był potrzebny, ponieważ dużo scen było nakręconych w spowolnionym tempie.
Niektóre osobowości postaci wprawiają w lekką konsternację i trudno je zrozumieć, ale możliwe, że był to zabieg, który miał sprawić, abyśmy mogli jeszcze bardziej poczuć się jak Theodor. Film kończy się, zostawiając w głowie pytania bez odpowiedzi, zmusza więc do refleksji.
Pozycja ta nie jest dla wszystkich. Nie ma w niej wybuchów, scen trzymających w napięciu, losy świata nie są zagrożone i nikt nie posiada super mocy. Film jest, moim zdaniem, przeznaczony dla nad wyraz wrażliwej widowni. Polecam więc tę ekranizację wszystkim, którzy dostrzegają zjawiska nie zawsze widoczne dla większości ludzi. Mi film w głowie i sercu pozostawił uczucie, które porównałabym do bardzo cichego, paradoksalnie, dźwięku szumu morza. Zmysłowość, pewnego rodzaju ból w sercu, niebanalne wzruszenia i cisza – tak najkrócej określiłabym film w kilku słowach.
Komentarze ( )