GztcNdJLvEk.jpg
materiały prasowe dystrybutora

Pierwsza część „Strażników Galaktyki” przebiła się do szerszego grona widzów szturmem. Było to wejście niespodziewane – ta grupa superbohaterów nie była znana większemu gronu (poza fascynatami komiksów Marvela). Film został świetnie przyjęty, recenzje były jednoznacznie pozytywne – pozwoliło to grupie Strażników Galaktyki wejść na piedestał popkultury na równi z Injustice League czy Avengers. Trzy lata później nastąpiła premiera kolejnej części „Strażników Galaktyki” – okraszonej dopiskiem „VOL. 2”.

Już pierwsza scena wprowadza do ich szalonego świata. Czym, jeśli nie idealnym podsumowaniem filmów z tej serii, jest chwila pełna tańca, rozwałki przy akompaniamencie „Mr. Blue Sky” Electric Light Orchestra? Obraz ten jest wielkim hołdem dla popkultury, dla okresu lat 80, pełnego kiczu i jaskrawości. Wspomniana scena bardzo mnie urzekła i spowodowała, że byłem pewien świetnej zabawy podczas seansu. Jednak starając się powstrzymać nieukrywaną sympatię i podekscytowanie, znalazłem kilka kwestii, które negatywnie odbiły się na całokształcie filmu.

James Gunn w wywiadzie przed premierą zapowiadał, że film będzie w każdym aspekcie lepszy od poprzedniego – więcej akcji, więcej humoru, więcej postaci. Pierwszą ofiarą takiej koncepcji jest fabuła – w początkowych minutach naprawdę trudno jest się połapać, co film ma przekazać i o czym opowiada. Oczywiście, z biegiem czasu się to krystalizuje, jednak wciąż poprzednia część posiadała znacznie lepszą i spójniejszą akcję. Pomimo sztampowości i przewidywalności finalnie potrafi zaskoczyć. Nie spodziewałem się, iż w tak swobodnym obrazie zostanie przekazana historia o braterstwie, poświęceniu, przyjaźni, która pomimo wyświechtania motywów naprawdę potrafiła chwycić za serce.

Sam charakter filmu w moim odczuciu zmienił się znacząco. Pierwsza część była typową space operą, druga zaś przeniosła się na płaszczyznę komediową – rzeczywiście jest więcej gagów, żartów sytuacyjnych, które potrafią bawić. Niestety nie wszystkie. W pewnych momentach humor był raczej wrzucony na siłę i wymuszony. Lubię konwencję łamania patosu oraz absurdalność, jednak myślę, że można to zrobić w lepszym stylu.

Strażnicy Galaktyki bohaterami stoją. To właśnie świetnie napisane oraz rozbudowane charaktery powodują znaczną część sukcesu tej serii. Część druga kontynuuje mocny atut poprzedniczki. Pomimo iż na pierwszym planie jest Star–Lord (Chris Partt) oraz Gamora (Zoe Saldana), został utrzymany bilans oraz takie rozplanowanie, iż każdemu bohaterowi została oddana odpowiednia część. Mamy więc główny wątek Star-Lorda oraz ojca (jak zwykle świetny Kurt Russell), dwa wątki miłosne (chociaż ten drugi raczej pseudo-miłosny w wykonaniu Draxa), wątek lojalności i uczuciowości Rocketa (zwieńczony jedną z najlepszych scen w filmie). Dodatkowo, drugoplanowy w pierwszej części Yondu (M. Rooker) wyrasta na jedną z najważniejszych postaci zwłaszcza w kontekście Petera Quilla. Całość wieńczy – Baby Groot, który jest po prostu Baby Grootem. Należyta uwaga została poświęcona nawet Nebuli – krewkiej siostrze Gamory. Ta mozaika charakterów, osobowości spełnia swoje zadanie. Utarczki, konflikty, więzi rodzące się między nimi są satysfakcjonujące, zaś my możemy śmiało utożsamiać się oraz przeżywać wszystkie przygody razem z bohaterami.

Ścieżka dźwiękowa jest właściwie kontynuacją tej z pierwszej części, chociaż miałem wrażenie, że szlagierów było w niej jakby mniej. Tak czy inaczej połączenie muzyki z lat 70.-80. XX wieku z kosmicznym szaleństwem wciąż spełnia swoje zadanie. Jeżeli zaś mamy mówić o warstwie technicznej – Galaktyka na ekranie jest kolorowa, żywa, momentami jaskrawa, a z całej tej barwności wydobywa się momentami mrok. Całość jest zdecydowanie atrakcyjna.

Śmiało mogę powiedzieć, że osoby dobrze wspominające część pierwszą, odnajdą się również w „vol. 2”. Film ten nie jest idealny, niektóre kwestie mogą irytować lub zniechęcać, ale jednak wciąż są to „Strażnicy Galaktyki” – szaleni, śmieszni, świetnie napisani oraz potrafiący utworzyć z nami więź.